Droga zaplanowana na ten dzień wydawała się łatwa. Z Czerlonki do Zwierzyńca, a stamtąd – z odpoczynkiem przy Rezerwacie Pokazowym Żubrów – prosto do Białowieży. Ale i na prostej drodze mogą pojawić się niespodzianki. Jak w życiu.
W stronę Zwierzyńca, gdzie przebiega zielony szlak, ruszyłam o 9 rano po przepysznym śniadaniu, z pewnym żalem żegnając leśniczówkę w Czerlonce Leśnej, w której warto spędzić więcej niż jeden dzień. Ale komu w drogę, temu czas.
Na chwilę jednak zatrzymałam się przy skrzyżowaniu dróg w osadzie Czerlonka, gdyż zainteresowały mnie stare drewniane budynki opuszczonego domostwa. Otaczał je brunatoszary ze starości płot. Zupełnie taki, jak kiedyś u moich Dziadków na wsi – pomyślałam z czułością o Pszczółkach, miejscu, gdzie w dzieciństwie spędzałam każde wakacje.
Rozejrzałam się. Furtka w płocie była uchylona, jakby zapraszała, aby wejść na podwórko. Weszłam. Po środku stała studnia z nadbudowanym daszkiem, w głębi przytulała się do ziemi powalona stodoła.
Moją ciekawość wzbudził szczególnie dom z wejściem u szczytu. Drzwi były jednak zamknięte. Ale od czego są okna? Od tego, by w nie zaglądać. I zajrzałam.
Wewnątrz dom – o wyglądzie pomiędzy ruiną a remontem – sprawiał wrażenie większego niż na zewnątrz. Były w nim co najmniej trzy izby, w tym kuchnia, oraz duża łazienka. Ich wnętrze spowijała szarość przełamywana złamaną bielą cudnych pieców kaflowych.
Oznaczenie na domu w postaci niebiesko-białego znaku (patrz na zdjęciu) wskazywało, że ktoś planował tu uruchomić noclegi. Na razie dom jednak niszczał, a jedynymi jego lokatorami były jaskółki.
Spotkanie z pomnikowym żubrem i psem
Do Zwierzyńca prowadził trakt przejezdny także dla samochodów. Był wygodny i bezpieczny, ale idąc nim, pomyślałam, że takie wyjeżdżone i wydeptane drogi, choć wiodą przez puszczę, są daleko od niej, mimo że jest ona na wyciągniecie ręki.
By nic z niej nie stracić, schodziłam więc co chwilę z drogi nieco w głąb lasu, przyglądając się bliżej złocistym hubom i soczyście zielonym mchom. Jakiż to niezwykły mikroświat w nich się kryje!
Zwierzyniec powitał mnie pochmurnie, ale bezdeszczowo. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to… żubr. Nie, nie żywy, ale pomnikowy!
Pomnik Żubra to jedna z tych atrakcji turystycznych, jakie opisuje się w przewodnikach i które mają swoją historię.
Został on postawiony w Zwierzyńcu w 1862 r., na pamiątkę pierwszego polowania cara Aleksandra II w Puszczy Białowieskiej, które odbyło się dwa lata wcześniej.
Jak podają źródła:
Żeliwny odlew żubra naturalnej wielkości wykonany został w fabryce Ogariowa w Petersburgu. W Zwierzyńcu stał do 1915 r., kiedy to Rosjanie wywieźli go wgłąb Rosji. W ramach rewindykacji żubr wrócił jednak do Polski w 1924 r., ale nie do Zwierzyńca, lecz do Warszawy.
I tak mijały dziesięciolecia, wydawało się, że Zwierzyniec o pomnikowym żubrze zapomniał, ale nie. W 1981 r. podjęto próbę jego odzyskania. Jednak dopiero w 2004 r. żubr wrócił na postument do Zwierzyńca. Nie ten sam, bo tamten, historyczny, w 2001 r. stanął w Hajnówce, ale inny, będący repliką i wykonany przez Bogdana Kiesia z Przyszowic i Józefa Jerzego Kierskiego z Chełma.
Jak się dowiedziałam już w Białowieży, został on ponoć odlany z łusek dziesiątek tysięcy naboi myśliwskich. Jednym słowem myśliwi przywrócili zwierzynieckiemu żubrowi pomnikowe życie, który teraz dumnie stoi na terenie Rezerwatu Hodowlanego Żubrów.
Choć jego teren jest ogrodzony, także i tu podkusiła mnie uchylona furtka, by zajrzeć do wnętrza. Weszłam. W głębi majaczył szaro-niebieskawy, drewniany budynek, ale nie o typie wiejskiej chaty, ale raczej dworku.
Ruszyłam w jego stronę, mając nadzieję, że kogoś spotkam i zapytam o hodowlę żubrów. Nie było jednak nikogo, a dom sprawiał wrażenie opuszczonego. Obeszłam go dookoła, znów zajrzałam przez okna, pusto. Postanowiłam więc wrócić do furtki i iść już na szlak.
Nagle usłyszałam szczekanie psa. Zmroziło mnie, gdyż potwornie boję się psów. W zasadzie to jest jedyna rzecz, której się boję podczas samotnego wędrowania. Stanęłam i obejrzałam się.
Za mną, w odległości może ok. 20 metrów stało wielkie, czarne bydlę i szczekało na mnie. Zamarłam, ale tylko na sekundę.
Szybko postanowiłam, że skoro mnie nie goni, to nadal będę szła w tym samym tempie do furtki, ignorując go, ale też nasłuchując, czy nie szczekanie nie zbliża się do mnie niebezpiecznie.
Szłam z duszą na ramieniu i zdrowaśkami na ustach, które z każdym powolnym krokiem, jakby dla równowagi, odmawiałam coraz szybciej. Ostatnie metry, jaki dzieliły mnie od furtki, wydały mi się kilometrem.
Gdy zamknęłam ją za sobą, spojrzałam w głąb terenu. Pies stał, szczeknął jeszcze kilka razy i zawrócił, tracąc całkowicie zainteresowanie mną. Ulga.
Ruszyłam na zielony szlak, który w tym miejscu przecina z północy na południe drogę 689 wiodącą z Hajnówki do Białowieży i prowadzi w głąb puszczy, by zrobić pętlę, a po ok. 3,5 km, przy wschodnim końcu Rezerwatu Hodowlanego Zubrów, znowu przeciąć drogę, tym razem południa na północ, i dalej biec już prosto do Rezerwatu Pokazowego Żubrów.
Ten tworzący pętlę odcinek szlaku okazał się nie tylko interesujący przyrodniczo, ale też sprowadzający na manowce.
W ferii odgłosów i barw
Szlak początkowo nie sprawiał problemów. Gdy minęłam powalony dąb Igora Neverlego, którego obwód mierzył ponad 670 cm, a wysokość wynosiła 32 metry, weszłam w obszar występowania dzięciołów, wypatrując ich wśród drzew. I udało się.
Wiedziona charakterystycznym dźwiękiem zobaczyłam w jednym z nich dziuplę, z której, ku mojej radości, to wychylał się, to chował łepek z czerwoną czapeczką – jak sądzę – młodziutkiego dzięcioła.
Starałam się go nie przestraszyć, więc by zrobić zdjęcia, schowałam się nieco za jedno z drzew. Pewnie jednak mnie zauważył, bo jakoś wyczułam w jego ruchach, a może też w popiskiwaniu, niepokój.
Ruszyłam więc dalej, wsłuchując się w odgłosy puszczy i zatapiając w jej zieloność.
Z tymi odgłosami to jest ciekawa sprawa. Ile razy jestem w lesie, to mam wrażenie, iż pojawiają się one zawsze gdzieś z tyłu, z boku, nad głową. Nigdy przed, by można je szybko zlokalizować wzrokiem.
A to powoduje, że człowiek nieprzyzwyczajony do nich, co rusz ogląda się za siebie, kręci na boki, odwraca, cały jest czujny i napięty i wypatrujący między drzewami niebezpieczeństwa.
Nie tędy droga, bo nerwowa czujność zawęża percepcję, koncentrując ją na jakimś niby to chowającym się w chaszczach zagrożeniu. I w ten sposób pozbawia nas spokoju i radości przebywania w lesie.
By tego uniknąć, moim zdaniem trzeba się z odgłosami lasu oswoić. Nauczyć się odróżniać te, które nie niosą żadnego niebezpieczeństwa, a stanowią dźwięczne i miłe dla ucha tło dla wędrówek, od tych, na które warto zwracać uwagę, bo mogą nieść jakieś zagrożenie.
Jak to zrobić? Myślę, że jest tylko jeden sposób – chodzić dużo po lesie i to samemu, bo wówczas nie rozprasza nas żadna rozmowa i jesteśmy zdani tylko na siebie.
A co do zieloności. Wbrew wcześniejszym wyobrażeniom puszcza o tej porze roku jest bardzo urozmaicona, nie tylko pod względem odgłosów, ale także barw, a dokładnej pod względem różnych odcieni brązów i zieleni, ożywianych gdzieniegdzie żółcieniami, bielą, fioletem i czerwienią kwiatów i nadrzewnych grzybów.
To piękne współgranie kolorów – czasem tworzące silne kontrasty, nie tylko barwne, ale też światła i cienia, a czasem dopełnienie, z rozmywaniem się konturów i kształtów – stanowić może nie lada wyzwanie nawet dla wytrawnego malarza.
I dla fotografa także. A dla początkującego, jak ja, szczególnie. Idąc tak szlakiem, ćwiczyłam więc nie tylko ucho, ale i oko, łapiąc co piękniejsze obrazy obiektywem aparatu.
Zagubiona tego dnia po raz pierwszy
I tak doszłam do miejsca, które mnie zaskoczyło.
Przede mną pojawiło się powalone drzewo, podobne do tego z dnia poprzedniego, więc już nie takie straszne, można rzec – oswojone, które udało mi się pokonać dość łatwo, gdyż nie padał deszcz, a nawet zza chmur wyszło słońce.
I już miałam iść dalej, gdy konsternacja, zamiast lasu zobaczyłam dużą nieckę – zupełnie jakby kilkadziesiąt metrów kwadratowych lasu zapadło się albo jakby ktoś wybrał stąd ziemię. Zwątpiłam, czy czasem nie zeszłam ze szlaku, ale nie. Odnalazłam wzrokiem oznaczenie, prowadziło wprost do… niecki.
Ponieważ nie było zbyt stromo, zeszłam na jej piaszczyste dno i rozejrzałam się, w którą stronę iść dalej. Na jej drugim brzegu, wysoko, dostrzegłam ledwie widoczne wśród drzew oznakowanie szlaku.
Obawiając się, że zakopię się w piachu, który stał się sypki, a ściana niecki, po której miałam wejść, z tej strony była stroma, wybrałam jednak przejście jej brzegiem, znajdując na górę wąską ścieżkę. Po kilku minutach pokonałam nieckę, niczym „wklęsłą górę”, i uradowana, że kolejną przeszkodę mam za sobą, ruszyłam dalej.
Radość trwała jednak chwilę, bo wtem okazało się, że las gęstnieje, a mimo oznaczeń, wyraźnego szlaku nie widać. W dodatku znów pojawiła się przeszkoda ze zwalonego drzewa. Zwątpiłam. Tym razem drzewo było nie do przejścia.
Nie było wyjścia, jak starać się – czy to idąc w prawo, czy w lewo – jakoś je obejść. Poszłam w prawo. Oczywiście oznaczeń szklaku nie było, bo przecież z niego zeszłam, ale liczyłam, że jak tylko ominę przeszkodę, to znów trafię na szlak. Trwało to kilkanaście minut, gdy dojrzałam zielony pasek na drzewie. Znów radość.
Ale, ale, coś jest nie tak – myślę. I nie wierzę własnym oczom – jakieś déjà vu – byłam w tym samym miejscu, gdzie wydostałam się z niecki. I teraz miałam wybór, albo w ogóle wracać do najbliżej drogi, albo próbować jeszcze raz, uważniej się przyglądając drzewom, by trafić na szlak.
Wybrałam to drugie, ruszyłam jeszcze raz i znów to samo powalone drzewo, które tym razem starałam się obejść z lewej strony. Zagłębiałam się w las coraz bardziej, aż w pewnym momencie stanęłam, bo zdałam sobie sprawę, że tym razem zupełnie nie wiem, gdzie jestem – poza tym, że gdzieś w Puszczy Białowieskiej.
Dookoła wszystko wyglądało tak samo, wokół mnie stały nieme wysokie drzewa gęsto poprzeplatane młodnikiem, a ja stałam wśród nich zagubiona, w dodatku po pas w pokrzywach i innych „zieleninach”, które nagle nie wiadomo skąd się wzięły, a pod nogami czułam grząski grunt oraz omszałe, butwiejące gałęzie.
W dodatku, jakby chcąc przypieczętować to moje zagubienie, zaczął padać deszcz, rozmywając kontury otoczenia i jeszcze bardziej upodobniając wszystko do siebie. No tak, teraz to już chyba tu utkwię – pomyślałam po raz pierwszy z lękiem.
By nie dać się mu ogarnąć, nabrałam głęboko powietrza, powtarzając w myślach, że jak się idzie wystarczająco długo, to każdy las się gdzieś kończy i mokrymi dłońmi wyjęłam komórkę, mając nadzieję, że Google Maps podpowie mi, gdzie jestem i dokąd mam iść.
Pokazał, ale gdy spojrzałam w tamtą stronę, las wydał mi się jeszcze bardziej gęsty i nieprzystępny.
Postanowiłam więc zdać się na instynkt. Jeszcze raz rozejrzałam się dokładnie, szukając jakiegoś jaśniejszego miejsca w tle, czegoś, co zapowiadałoby np. leśną polanę, przy których często są jakieś ścieżki. I dostrzegłam, w głębi, między drzewami, jakby prześwit.
Ruszyłam w jego kierunku, pilnując tylko, by nie potknąć się o jakąś gałąź i nie wpaść w te nieszczęsne pokrzywy na twarz. Jak dobrze, że nie chce mi się siku – pomyślałam i ta myśl rozbawiła mnie, a „jaśniejsze widoki” w mrocznym lesie przegoniły lęk.
Po kilkunastu minutach okazało się, że wybrałam dobrą drogę. Moim oczom ukazała się rozległa polana ze stanowiskami obserwacyjnymi dla myśliwych, a przy niej droga – czarny szlak, będący tzw. Pętlą Żubra.
Ustaliwszy na podstawie mapy, w którą stronę mam iść, już spokojna ruszyłam dalej, dochodząc wkrótce do zagubionego wcześniej zielonego szlaku. Ten, jakby nigdy nic „wychodził” sobie z lasu.
Reszta drogi do ponownego przecięcia się szlaku zielonego z drogą 698 na wschodnim krańcu Rezerwatu Hodowlanego Żubrów przebiegała już bez przeszkód. Nawet deszcz przestał nawet padać, więc zrobiłam sobie odpoczynek.
Dawno gorąca i słodka herbata (na co dzień nie słodzę, na wyprawach tak) nie smakowała mi tak wybornie, jak wtedy. Stres został gdzie głęboko w lesie, a ja czułam się szczęśliwa. Odnalazłam się.
Co zobaczysz w Rezerwacie?
Przed sobą miałam nieco ponad trzy kilometry całkowicie prostej drogi do Rezerwatu Pokazowego Żubrów. Dosłownie prostej, bo w lini prostej. Myślę sobie, bułka z masłem i ruszyłam z nową energią. Szło się rzeczywiście dobrze. Do czasu.
Wkrótce znowu naciągnęły chmury i zaczęło kropić, a na drodze, w poprzek, znów leżały powalone drzewa. Na początku pojedyncze i dość łatwe w przejściu. Ale potem, na odcinku gdzieś pół kilometra, czekał mnie istny tor przeszkód.
Drzewa leżały co 20-30 metrów. Czułam się, jakbym wybrała jakiś dziwny „marsz przez płotki”, które pokonywałam to z góry, to od dołu, to z boku, to w każdy inny dziwny sposób.
Lał deszcz, kaptur kurtki co rusz zasłaniał mi oczy, ale ja szłam i czułam, że mam większą siłę i samozaparcie, by pokonać przeszkody, niż pierwszego dnia wędrówki. Tak dotarłam do Rezerwatu Pokazowego Żubrów.
Gdy weszłam do budynku, by kupić bilet wstępu, pani znad maseczki spojrzała na mnie, taką uwalaną w „mechowo-porościanych szarozielonościach”, ale nic nie powiedziała. Bo i co tu było mówić? Po prostu pojawił się prawdziwy wędrowiec! 🙂
W Rezerwacie spędziłam cudowne dwie godziny. Jakby los chciał mi wynagrodzić trud, wiatr rozegnał chmury, wyszło słońce i ogarnęło mnie swoim ciepłem.
Odpoczęłam, a potem przyjrzałam się żubrom, z których jeden dał iście teatralny pokaz walki z gałęzią, i zamarzyłam, by spotkać takiego w naturze.
Przyjrzałam się też wilkom, niekoniecznie marząc o spotkaniu z nimi, ale też nie myśląc o tym lękiem. Widząc je za siatką, co prawda dość rozległego terenu, to jednak szkoda mi ich było, że smakują tylko namiastkę wolności.
Popatrzyłam też na dzika, który szukał czegoś zapamiętale w błocie oraz na konie i jelenie, które z gracją pasły się na łące.
Najsmutniejszym zwierzęciem, bo takim pomiędzy duchem wolności, a przyzwyczajeniem niewoli, wydał mi się żubroń, hodowlana krzyżówka żubra i bydła domowego.
Zagubiona po raz drugi
Było pożnie popołudnie, a ja, szlakiem żółtym, do Białowieży miałam już niecałe trzy kilometry, a kontynuując drogę zielonym – niecałe cztery. Postanowiłam iść zielonym.
I tu, przyznaję, po raz pierwszy dałam rzeczywiście plamę. Spojrzałam na mapę, jest, zielony szlak jak byk, biegnie wzdłuż ogrodzenia Rezerwatu. Więc ruszyłam. Idę i idę, i jakoś tak dziwnie.
Z jednej strony wysokie ogrodzenie, z drugiej las, ścieżka, biegnąca tuż przy ogrodzeniu, wąska, błotnista, bo po deszczu, komarów pełno, oznaczeń szklaku brak, ale jakieś ślady butów na ścieżce są, więc myślę, chyba jest ok.
I dzielnie idę, bo przecież każde ogrodzenie też się kiedyś kończy. I się skończyło, ale zaraz pod kątem prostym zaczęło się następne.
Patrzę na mapę, myślę, chyba jestem na jednym z rogów terenu Rezerwatu Pokazowego Żubrów. Na mapie linia zielona jest, więc idę dalej, i znowu ogrodzenie się kończy i zaczyna kolejny róg.
Znowu spoglądam ma mapę, myślę, chyba jestem tu, więc teraz trzeba iść trochę w las. Niby widzę jakieś ścieżki, ale jakieś takie są jakby się gubiły i odnajdywały, czasem ledwie zaznaczone, a las gęstnieje.
Na szczęście deszcz nie pada, a jaj mam przekonanie, że aż tak daleko od rezerwatu chyba nie odeszłam, więc idę sobie spokojnie, racząc się naturą. I nagle – nie wierzę!
Nie wiadomo skąd przed moimi oczami, może w odległości dwudziestu metrów, przemyka mi – kto? Wilk!
Tak jak nie wiadomo skąd się pojawił, tak też szybko znikł w gęstwinie lasu. Zaskoczona, nawet nie zdążyłam zrobić mu zdjęcia. Tak, właśnie o tym pomyślałam, by zrobić mu zdjęcie. Nie czułam żadnego lęku, raczej zafascynowanie i żal, że widziałam go tylko chwilę, choć w pięknej scenerii.
Rozmyślając o wilkach, szłam tak sobie beztrosko dalej, aż dotarło do mnie, że chyba znów się zgubiłam. Nie było żadnego oznaczenia ani żadnej ścieżki, a te, które widziałam, wydały mi się teraz jak jakaś leśna fotomorgana. Czyżby były złudzeniem?
I dotarło do mnie, że to nie były ścieżki, którymi chodzą ludzie, ale ścieżki, którymi przemykają przez las zwierzęta, stąd wrażenie ich splątania, gubienia się i pojawiania wśród leśnego poszycia.
Wyjęłam jeszcze raz mapę, przyjrzałam się dokładnie i – o zgrozo! – dopiero wtedy zauważyłam, że to, co uznałam za zielony szlak, w rzeczywistości było wyznaczoną tylko na mapie granicą rezerwatu.
Byłam zupełnie gdzie indziej, niż zamierzałam być. Gdzie? No właśnie! Jak się okazało na Google Maps, zapuszczałam się w głąb Puszczy i zamiast iść do Białowieży, zmierzłam na Pogorzelce.
Tym razem, by wyjść z lasu, postanowiłam oprzeć się na „googlach”, trzymając się ściśle wskazanego kierunku.
Droga była trudna, bo przecież niosąc cały czas plecak, nie szłam żadną ścieżką, której nie było, tylko po prostu przez Puszczę.
Z telefonem w jednej ręce, drugą odchylałam gałęzie, pokonywałam gęstwiny, korzenie wywróconych drzew, wśród których były jakieś nory i jamy, uważając tylko, by nie potknąć się i w coś nie wpaść.
Chciałam jak najszybciej się stamtąd wydostać. Czułam jakiś dziwny lęk, ale nie przed zabłądzeniem, bo to stało się faktem a kierunek miałam już ustalony.
Gdy wreszcie dotarłam do ścieżki, jak się okazało, będącej żółtym szlakiem, odczułam ogromną ulgę.
Las wypuścił mnie ze swych głębin.
Nocne mary
W Białowieży byłam ok. 18, w miejscu, gdzie jest tzw. środek geometryczny Puszczy. Zostało mi jeszcze tylko dotrzeć na miejsce, gdzie zarezerwowałam nocleg.
Tej nocy, mimo o zmęczenia, długo nie mogłam zasnąć. Leżałam w ciszy i ciemności, na granicy jawy i snu, a pod powiekami przesuwały się obrazy.
Stare, skrzypiące drzewa wyciągały ku mnie swoje gałęzie, co rusz wyrastały mi na drodze zarośla, gubiły mi się ścieżki, to zanikały, to pojawiały się wilki, a ja wpadałam w jamy i nory, z których nie mogłam się wydostać.
I już nie wiedziałam, czy to ja jestem w Puszczy, czy to puszcza jest bardziej we mnie.
Puszcza Białowieska, dzień 2
Musi pani napisać książkę. Świetnie się czyta. A teraz dokąd się pani wybiera? Bo tych puszcz jest jeszcze sporo 🙂
Planuję napisać książkę, ale chcę zdobyć na razie doświadczenie. I właśnie teraz wybieram się do Puszczy Knyszyńskiej 🙂
Czy może pani polecić jakieś trasy dla osób, które nie mogą tyle chodzić?
Polecam cudną ścieżkę Żebra Żubra, ma ok. 3 km długości, co ważne z każdego końca można podjechać samochodem.