Nie, to zdecydowanie za mało, by przemierzyć ją całą, ale jak się nie ma więcej czasu, to trzeba dobrze wykorzystać ten, który jest, by widząc część, poczuć choć trochę klimat całości. I wędrując po Puszczy Knyszyńskiej, sądzę, że udało mi się to zrobić. Jak?

Przede wszystkim planując odpowiednio trasę, czyli tak, by objąć nią wybrane, acz zróżnicowane fragmenty, dające jednak przybliżony obraz całej puszczy. A ponadto, co jest ważniejsze – delektując się samą drogą, a nie tylko osiągnięciem celu.

W przypadku Puszczy Knyszyńskiej, w której byłam pod koniec czerwca, wybrałam do przejścia trzy szlaki. Nie w całości, bo to niemożliwe w trzy dni, ale w częściach i tak, bym z jednego szlaku mogła zejść na drugi i kontynuować drogę.

Te szlaki to: Szlak Borami Dorzecza Supraśli (zielony) – na odcinku od Grabówki do Supraśla (dzień pierwszy), Szlak Świętojański (czerwony) – od Supraśla do Królowego Mostu (dzień 2) i Szlak Napoleoński (niebieski) – na odcinku od Królowego Mostu do Żedni (dzień 3).

Szlak Borami Dorzecza Supraśli – odcinek od Grabówki do Supraśla

Cały szlak liczy 35 kilometrów, rozpoczyna się w Kopnej Górze i przez Supraśl wiedzie do Grabówki. Ja jednak, ze względów praktycznych, jak dojazd z Łodzi pociągiem do Białegostoku, zaczęłam „od końca”, czyli w Grabówce – podmiejskim osiedlu-wsi, graniczącej z Białymstokiem – i skończyłam w Supraślu.

Ten odcinek liczy ok. 16 kilometrów i przyrodniczo jest dość zróżnicowany. Lasy tutaj są zarówno iglaste, jak i liściaste, teren płaski, jak i lekko wzniesiony, nie brakuje też malowniczych rzek i jezior oraz miejsc historycznych.

Pierwszym z nich jest właśnie Grabówka, gdzie w latach 1941-1944 doszło do masowych rozstrzeliwań ludności polskiej, białoruskiej, żydowskiej oraz sowieckich jeńców. Z rąk gestapo, żandarmerii i SS zginęło wówczas ok. 16 tys. osób.

Dziś, na tym miejscu kaźni, znajduje się 17 zbiorowych mogił oraz pomnik – „W hołdzie ofiarom hitlerowskiego ludobójstwa”. To przy tym pomniku kończy się Szlak Borami Dorzecza Supraśli. I to tu zaczęłam swoją wędrówkę po Puszczy Knyszyńskiej.

Pierwszego dnia na tej trasie szczególnie urzekły mnie trzy miejsca, na które chcę Wam zwrócić uwagę: Leśniczówka Zielona (na ok. 5 kilometrze trasy), rzeka Pilnica (na ok. 7 km trasy) i oraz Jezioro Komosa (na ok. 11 km trasy).

Leśniczówka Zielona to urokliwe miejsce położone w głębi lasu nad stawem, do której prowadzi pięć różnych ścieżek. To doskonałe miejsce na posiłek przy ławie i dłuższy odpoczynek, a jak ktoś fotografuje ptaki, to na pewno znajdzie tu niejednego „modela”.

Stąd można iść dalej zielonym szklakiem do Supraśla, ale też można pójść nieoznakowaną drogą nad mokradła – Piekarskie Błota (potem jednak trzeba zawrócić).

Ja wybrałam tę pierwszą opcję i ruszyłam dalej, docierając do rzeki Pilnicy, tworzącej dość duże rozlewisko.

W to miejsce, jak komuś nie chce się iść, można też bez problemu dojechać rowerem, a nawet samochodem. Ta opcja jeszcze szczególnie korzystna dla wędkarzy, bo z tego, co widziałam, można tu łowić ryby.

W przeciwieństwie do jeziora Komosa, które oczarowało mnie szczególnie.

Jezioro Komosa, przez które przepływa rzeka Podsokołda, znajduje się w okolicach miejscowości Krasne, ok. 3 km od Supraśla.

Do jeziora doprowadziła mnie mnie urocza ścieżka, biegnąca na granicy lasu i śródleśnych gęstych acz niskich prześwietleń, a towarzyszyły mi bezszelestnie unoszące się na tej granicy światła i cienia niebieskie ważki Świtezianki błyszczącej.

A jezioro? Cudne. Obrośnięte zaroślami i będące domem dla wodnego ptactwa dawało ukojenie i odpoczynek.

Mogłam tu też podziwiać znajdującą się na jeziorze wyspę. Ponoć tajemniczą. Bo, jak głosi legenda, w letnie sierpniowe noce i przy pełni księżyca można tu usłyszeć zawodzący płacz i krzyk bezsilności. Wyspa miała być bowiem miejscem tragicznych losów pewnych kochanków.

Ich historię opisuje tekst pt. „Zapomniane jezioro w Puszczy. Ma swoją wyspę tajemnic. To wspaniałe miejsce na spacer”. W tej opowieści-legendzie pojawia się Rudobrody, Zbyszko, a nawet piękna Helena, jest też oczywiście miłość, zawiść i śmierć – czyli wszelkie blaski i cienie życia.

Nad jeziorem Komosa spędziłam ponad godzinę i przyznam, że szkoda było mi opuszczać to miejsce. Chciałam jednak przed wieczorem dostać się do Supraśla. I tak się stało.

I od razu przyznam, że to miasteczko urzekło mnie. Napiszę o nim więcej w innym wpisie, gdyż należy mu się więcej uwagi niż tylko kilka zdań.

Szlak Świętojański – odcinek od Supraśla do Królowego Mostu

Szlak biegnie przez centralną część Parku Krajobrazowego Puszczy Knyszyńskiej. Zaczyna się w Supraślu i po ok. 21 kilometrach kończy w Sokole.

Jak jednak wybrałam odcinek Supraśl-Królowy Most, gdzie miałam nocleg. Tego dnia miałam do przejścia tylko ok. 11 km, czyli mniej niż w pierwszym dniu, ale dlatego, że wyruszyłam dopiero ok. 13, gdyż godziny dopołudniowe poświęciłam na zwiedzania Supraśla.

Szlak Świętojański ma zdecydowanie inny charakter niż Szlak Borami Dorzecza Supraśli.

Przede wszystkim jest to szlak biegnący w znacznej części wysokimi grzbietami moreny czołowej. Nie jest to więc teren płaski, lecz mający wzniesienia dochodzące do ponad 200 metrów.  Co szczególnie należy wziąć pod uwagę, gdy się… zabłądzi, bo wówczas przyjdzie wspinać się po stromiźnie pod całkiem niezłą górkę.

Tak stało się w moim przypadku.

Dlaczego? Bo moim zdaniem odcinek szlaku od miejsca, gdzie przecina on rzekę Płoskę, do okolic Osinnik jest słabo oznakowany. Szczególnie fatalnie jest w okolicy Osinnik.

To tutaj, zamiast iść górą (nie widziałam jednak żadnego oznaczania), zeszłam niepostrzeżenie w dół. Potem, w okolicach wsi Kołodno, musiałam się wspinać po stromym zboczu, wśród zarośli, czyli poza jakimkolwiek szlakiem, by dostać się na Kopną Górę (211 m) i zobaczyć panoramę Puszczy Knyszyńskiej ze znajdującej się tu wieży widokowej.

Na szczęście udało się.

A tak na marginesie. Jeśli traficie tu wieczorem i będziecie mieli przy sobie śpiwór, to moim zdaniem spokojnie można tu przenocować. Wieża widokowa jest wysoka, duża, wygodna, mocna, zadaszona, żadne zwierzęta nie będą groźne i deszcz też nie, a zachód słońca pewnie widać stąd cudowny.

Ja jednak ruszyłam dalej, na Górę św. Jana. Tu znajduje się głaz z pamiątkową tablicą i krzyż na starej sośnie upamiętniające kaźń powstańców styczniowych, walczących ponoć na tych terenach (ponoć, bo zdania są podzielone).

Stąd dalej szlak wiódł mnie przez dość gęsty las na Górę św. Anny, by potem prostą już drogą doprowadzić do Królowego Mostu.

Warto wspomnieć, że na tym odcinku Szlak Świętojański pokrywa się z Traktem Napoleońskim, którym to po klęsce Napoleona w 1812 r. wycofywała się z Rosji część wojsk francuskich.

I jeszcze kilka słów o Królowym Moście. Jest to położna malowniczo wieś, która obecnie przekształca się w osadę letniskową i mająca ciekawą tradycję.

Mianowicie wiąże ona nazwę Królowy Most z pobytem w tych stronach króla Zygmunta Augusta. To specjalnie dla niego, w ciągu zaledwie jednego dnia, miał zostać wybudowany most przez przepływającą tu rzekę Płoskę i stąd miała się wziąć nazwa „Królowy Most”.

Ale to nie wszystko. Tutaj też w 1831 r. i 1863 r. rozegrały się bitwy powstańcze.

Tu też rozgrywały się bitwy podczas II wojny światowej. Wieś posiada również zabytki: kamienną kaplicę pw. św. Anny (z 1840 r.) i cerkiew prawosławną też pw. św. Anny (z początku XX w.), wewnątrz której znajduje się ikonostas pochodzący z cerkwi w Grodnie.

Ale wieś znana jest też z filmu.

Mianowicie okoliczne plenery zostały uwiecznione w komediach Jacka Bromskiego: „U Pana Boga za piecem”, „U Pana Boga w ogródku” i „U Pana Boga za miedzą”, jednakże samo filmowe miasto Królowy Most jest fikcyjne. Ze wsi Królowy Most pochodzą tylko kadry ukazujące policjantów łapiących kierowców za przekroczenie prędkości.

Mimo „króla” w nazwie, nocleg w Królowym Moście miałam nader skromny – spałam w maleńkim drewnianym domku bez wygód, za to położonym w ogrodzie, co rekompensowało drobne niedogodności. Spać poszłam ok. 21, by następnego dnia wstać ok. 4 rano, gdyż na godz. 10.40 miałam być w Żedni.

Szlak Napoleoński – odcinek od Królowego Mostu do Żedni

Szlak nawiązuje do Traktu Napoleońskiego, rozpoczyna się w Krynkach, kończy w Żedni i liczy nieco ponad 34 kilometry.

I tym razem wybrałam do przejścia tylko jego część – odcinek od Królowego Mostu do Żedni, liczący ok. 11 kilometrów.

Wyruszyłam wcześnie rano i od razu powiem, że świt i wschód słońca w lesie to prawie metafizyczne przeżycie.

Szary błękit świtu, otulający ciemną, początkowo wręcz mroczną zieleń, ustępuje nieśpiesznie srebrno-złotej poświacie wschodzącego słońca, nadającej zieleni ciepłych migotliwych barw – tak bardzo chciałam się w nią wtulić.

I pomyślałam, że można tylko zazdrościć drzewom i trawom tej gry świateł, nadającej puszczy o tej porze dnia wręcz bajkowy, tajemniczy klimat.

Tego dnia trasa była łatwa, praktycznie bez szans na jakiekolwiek zabłądzenie czy zmęczenie. A najładniejsze miejsce na tym odcinku trasy to, moim zdaniem, Kozi Las, znajdujący się mniej więcej w połowie drogi.

To tu szczególnie miałam to poczucie bajkowości, może dlatego, że towarzyszyły mi ptaki. Jakie, nie wiem, ale pośpiewywały radośnie, podlatywały blisko, nie bojąc się mnie, jakbym byłam już oswojona.

Tak, właśnie tak, jakby to ja była oswojona, a nie one.

Niestety, jak dla mnie wadą tejże trasy na jej końcowym odcinku było to, że trzeba było przejść przez wieś, a na wsi są psy.

Bardzo się boję psów i idąc przez tereny zamieszkałe, skupiam się na obserwowaniu, czy czasem jakaś furtka nie jest otwarta i czy jakiś czworonóg nie wyskoczy. I to szczekanie, to ujadanie psów nie pozwala mi się skupić na podziwianiu okolicy i robieniu zdjęć.

Dlatego odetchnęłam z ulgą, gdy wyszłam z Zajmy (wieś) i znów mogłam zatopić się w leśnej ciszy, choć wcale nie cichej.

Tego dnia doświadczyłam też jak bardzo podczas wędrowania jedenaście kilometrów nie równa się jedenastu kilometrom. Dlaczego? Bo nawet drobne różnice w ukształtowaniu terenu znacząco wpływają na to, jak szybko pokonujemy trasę.

Wspomniałam już, że Szlak Świętojański, którym szlam drugiego dnia, wiódł po wzniesieniach, niby niezbyt wysokich, bo co to jest 200 metrów, ale miało to znaczący wpływ na to, ile czasu zajęła mi droga. Mianowicie  – wraz z błądzeniem i odpoczynkami – ok. 5 godzin. Trzeciego dnia natomiast, po płaskiej trasie, przejście także 11 kilometrów zajęło mi niecałe 3 godziny.

To sprawiło, że do Żedni, skąd miałam kolejkę do Białegostoku, dotarłam przed czasem i to dużo przed. Oczywiście poświęciłam go na badanie okolicy. No dobrze, na leniuchowanie też – po postu trochę zdrzemnęłam się na stacji kolejowej, a w zasadzie na kolejowym przystanku, znajdującym się tuż przy torach.

Co to jest Żednia? To wieś leżąca na linii Białystok-Zubki. Od końca XVII w. istniał tu młyn wodny, a pod koniec XIX w. przeprowadzono przez Żednię linię kolejową Białystok-Wołkowysk. W czasie II wojny światowej partyzanci wykoleili tu trzy niemieckie pociągi.

Żednia ma też swoje zabytki – jest tu drewniana dróżniczówka z końca XIX w. oraz drewniane domy z początku XX w.

Mnie jednak Żednia, niestety, będzie się jeszcze kojarzyć z… psami.

Gdy dochodziłam do stacji, musiałam przejść obok jakiegoś gospodarstwa i usłyszałam szczekanie psa. Jak się zaraz okazało – nawet dwóch.

Jeden, ku mojemu przerażeniu, wyskoczył na drogę, a drugi, wdrapując się na budę, próbował wyskoczyć z kojca, w którym się znajdował. I tego wystraszyłam się zdecydowanie bardziej, był dużo większy i wściekle ujadał.

Zatrzymałam się i przyznam, że zwątpiłam, co mam robić.

Ten na drodze tylko szczekał i nie zbliżał się, ale na wszelki wypadek zdjęłam plecak, aby w razie czego nim się obronić. Nie miałam jednak odwagi iść dalej, bo musiałabym przejść blisko obok tego drugiego, który ujadał straszliwie i prawie wyłaził z kojca.

W panice zaczęłam wołać, mając nadzieję, że ktoś wyjdzie z domu. I wyszła – zaspana młoda kobieta w koszuli nocnej i na boso. I wtedy wystraszyłam się jeszcze bardziej, bo nie była ona w stanie uspokoić swoich psów, próbując mnie jednocześnie przekonać, że „to są takie łagodne pieski, że nawet mogę je pogłaskać”.

Postawiłam ultimatum, że albo zabierze te psy, albo przez komórkę wezwę policję, i to ją trochę ruszyło, tego z drogi zgarnęła i zamknęła furtkę, a tego drugiego jakoś przytrzymała, bym mogła jakoś przejść.

Wtedy w duchu postanowiłam, że muszę przed następną wyprawą ogarnąć temat psów, czyli zrobić coś, bym czuła się bardziej bezpiecznie.

Powrót do domu

Kolejka na staję w Żedni przyjechała punktualnie i ruszyłam do Białegostoku, skąd miałam pociąg do Łodzi.

I tak oto kończyła się moja trzydniowa (a w zasadzie to 2,5 dniowa) wyprawa do Puszczy Knyszyńskiej. Przez cały ten czas miałam cudną, słoneczną pogodę, momentami było nawet upalnie.

Dopiero w Białymstoku pogodne niebo zasłoniły gęste, ciemne i ciężkie chmury, a gdy siedziałam już w pociągu, lunął deszcz.

Pociąg ruszył, a ja za tą ścianą wody zostawiłam za sobą Puszczę.

A jednak nie, jakąś część jej zabrałam na zawsze ze sobą – tę, którą doświadczyłam w tej drodze i która odcisnęła w mej pamięci swój obraz.

Refleksja po czasie

Od wyprawy do Puszczy Knyszyńskiej minęły prawie trzy tygodnie. To niewiele, a wydaje mi się jakby to było dawno. I nie wiem, dlaczego tak jest, choć wrażenia wcale nie zbladły. Wręcz przeciwnie, nabrały nowego smaku.

Tuż po powrocie wyprawa do Puszczy Knyszyńskiej wydała mi się zupełnie inna od tej do Puszczy Białowieskiej, o której pisałam tu: Wyprawa w głąb Puszczy Białowieskiej cz. 1 i tu: Wyprawa w głąb Puszczy Białowieskiej cz. 2).

I tak jest nadal.

Może zadziałało coś, co nazwałam na swój użytek, „prawem pierwszej puszczy” i już zawsze wszystkie wyprawy do innych puszcz będę porównywać do tej pierwszej – Białowieskiej? A ta wydaje mi się przez to wyjątkowa i taka bardziej prawdziwa, puszczańska.

Po powrocie miałam też wrażenie, jakbym tę wyprawę do P:uszczy Knyszyńskiej odbyła nie w tym czasie, nie w porę, i nie chodzi tu o porę roku, ale czas, nazwę go – emocjonalny. Jakbym nie była jeszcze na tę podróż gotowa, co jest o tyle dziwne, że była ona dużo łatwiejsza niż wyprawa białowieska.

Jednak dziś widzę to inaczej. Skoro tam pojechałam i był to mój wybór, to znaczy, że miałam tam się udać właśnie wtedy. A dlaczego? By zobaczyć, jak różne drogi wiodą przez las.

Jedne pozwalają zatopić się w nim, aż do zagubienia się, gdy same ledwo są widoczne, zarośnięte i kręte. Inne – wygodne i wychodzone – choć też wiodą przez las, to stanowiąc bezpieczne przejście, oddzielają jednak od lasu.

I nie tylko o las tu chodzi i wędrówkę po lesie, ale o najważniejszą z wędrówek – życie.

A jakie są Twoje wędrówkowe doświadczenia po puszczy?


Fotorelacja z Puszczy Knyszyńskiej

Wędruję, piszę i fotografuję, by oswajać przemijanie i inspirować do wędrówek, gdyż każdy czas jest dobry, aby ruszyć w świat. “Opowieści Wędrowne” to blog o tym, co możesz znaleźć, będąc w drodze.

Subscribe
Powiadom o
guest

5 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Kasia
Kasia
3 lat temu

Dzięki za ten wpis 🙂 Puszcza Knyszyńska zdecydowanie zachęca do eksploracji! Piękne zdjęcia 😍 Dziękuję za ten wpis!

Robert
Robert
3 lat temu

Dzień dobry, z zainteresowaniem czytałem Pani relacje i oglądałem zdjęcia.
Dużo podobnych zainteresowań, zazdroszczę umiejętności dzielenia się nimi.
Pozdrawiam serdecznie,
Robert Arasimowicz