Końcówka przedwiośnia to nad rzekami najbardziej smętna pora.
Gdy jest sucho, resztki traw wyglądają jak szkielety, gdy mokro, nabierają wody i czuć je zgnilizną. Tak czy siak wyczuwa się martwotę, zupełnie jakby natura straciła nadzieję na nowe życie.
Taka sama martwota panuje czasem wśród zadrzewionych terenów, które jednak trudno nazwać lasem, bo brakuje w nich tej więzi międzypokoleniowej drzew. Wówczas bezlistowie odsłania kruchą nagość splątanych gałęzi, a wszystko zlewa się w szaroburą plamę, które nie ożywiają nawet porosty czy mech, bo ich tam nie ma.
Dwa dni temu trafiłam do takiego lasu-nie lasu, w którym z jakiegoś powodu, którego nawet nie potrafię sprecyzować, martwota była jakby zwielokrotniona. Nie tylko, że w tym zadrzewionym terenie nie było choćby odrobiny dającej nadzieję zieleni, ale też panowała w nim pusta cisza.
Tak, ta cisza była pusta i nie zmieniało tego odczucia pustki ciszy nawet to, że przerywana była szelestem starych, bo zeszłorocznych burych liści, które zalegały gęsto na ziemi, a które trącał wiatr. Chyba jedyny mieszkaniec tego lasu-nie-lasu.
Choć rzadko mi się to zdarza, to chciałam z tamtego miejsca jak najszybciej wyjść. Czułam się nieswojo, zupełnie nie na swoim miejscu i tak, jakby ten las-nie-las także chciał, abym sobie poszła, bo byłam jedynym znakiem życia. A czułam, że to miejsce życia nie lubi.
Oczywiście te doznania pewnie wynikają z pory, którą sobie wybrałam na wędrówkę, pewnie gdy pojawią się na drzewach liście, odczucia będą inne, ale… czy na pewno? Wcale nie jestem przekonana, lecz z jakiegoś powodu, którego nie rozumiem, akurat w to miejsce nie chcę wracać.
Nie chciałam mieć też z tego miejsca martwoty, tego smętnego lasu-nie-lasu żadnego zdjęcia, więc nie mam. Niech więc ilustracją smętnej końcówki przedwiośnia będą tylko nadrzeczne trawy, bo w nich, mimo wszystko, tli się już życie. Jeszcze trochę i się zazielenią.
Bo już za chwilę wiosna i nowa nadzieja, że życie zwycięża śmierć.