W piątkowy wieczór wybrałam nowe miejsce do wędrówki, a w sobotę rano wyruszyłam. Teren? W dolinie Grabi, na zachód od Łasku – i to był świetny wybór.
Uwielbiam jednodniowe wyprawy. Nie wymagają szczególnych przygotowań i są możliwe do realizacji nawet wtedy, gdy się jest zapracowanym. Ponieważ ja wciąż jestem niezmotoryzowana, nowych miejsc na „jedniodniówki” szukam w odległości do godziny jazdy pociągiem z Łodzi, bo tu mieszkam.
Tym razem wybrałam tereny w dolinie Grabi, na zachód od Łasku, pomiędzy wsiami Orchów – Zielęcice i osadą Łętków. Google Maps pokazało mi, że jest tam zielono, „lesiście i wodniście”, to znaczy że jest las i woda, co od pewnego czasu kocham najbardziej.
To miejsce w dolinie Grabi, które odwiedziłam wczoraj jest na mapce poniżej.
Teren, jaki mniej więcej wczoraj obeszłam, znajduje się w tym czerwonym kole. Jest to na południowy-zachód od dworca PKP w Łasku.
Wpisuje się on w moje długofalowe plany wędrowne.Mianowicie wędrówki dzikimi dolinami rzek w Łódzkiem. Rzeka Grabia jest jedną z nich, więc kilka słów o niej.
W dolinie Grabi
Grabia, to jedna z najlepiej poznanych zoologiczne rzek w Polsce. Badania nad jej fauną rozpoczęły się już w latach 20. XX wieku, a prowadził je wówczas prof. L. K. Pawłowski. Potem, po wojnie, były one kontynuowane i doprowadziły do ustalenia, że rzekę zasiedla ponad 800 różnych gatunków zwierząt.
Ale Grabia jest dziś doceniana nie tylko ze względu na jej walory faunistyczne, ale też krajobrazowe. W jej biegu, który zaczyna się (jako Grabówka) na północny-wschód od wsi Grabica, a kończy po ok. 77 km powyżej Rogóźna na polach wsi Grabno (gdzie Grabia wpada do Widawki), znajduje się wiele miejsc ochrony przyrody i krajobrazu, szczególnie w jej biegu środkowym i dolnym. Część Grabi znajduje się m.in. na terenie Parku Krajobrazowego Doliny Warty i Widawki.
Ciekawym, aczkolwiek chyba niedocenianym elementem krajobrazu, tym razem już architektonicznym, są także młyny wodne nad Grabią. Zwykle powstawały one w XIX i na początku XX wieku, choć wzmianki o tym, że nad Grabią były młyny, pochodzą już z XVI wieku. Więcej o młynach nad Grabią napiszę innym razem, tutaj podaję tylko link do jednej z tras rowerowych „Szlakiem młynów nad Grabią„.
W dolinie Grabi wczoraj
Swoją wędrówkę rozpoczęłam przy zjeździe z ulicy Kilińskiego, prowadzącym nad staw w okolicy wsi Orchów. Droga do stawu biegnie najpierw przez zarastające krzewami rozległe łąki, potem przez las. Sam staw służy do wędkowania, można też przy nim odpocząć, gdyż są tam zadaszone stoły i ławy.
Na południe od stawu znajduje się skate park. Ja jednak udałam się na północ, nad Grabię, w stronę wsi Orchów.
Grabia w tym miejscu jest płytka, niezbyt szeroka, ale meandrująca, z brzegiem porośnietym gęstą i wysoką roślinnością, z przybrzeżnymi bajorkami. Woda jest bardzo czysta, a widok z mostu całkiem malowniczy. Usiadłam tu na chwilę pod drzewem, w miejscu, gdzie można było wejść do wody, i naszły mnie wspomnienia z dzieciństwa i jakaś tęsknota za czasem minionym.
Miałam ochotę zdjąć buty, wejść do wody, usiąść w niej i po prostu się taplać. Nie zrobiłam tego, tylko poszłam dalej, a dokładniej – zawróciłam, by potem skręcić na zachód w las. Chciałam nim przejść, by dojść niejako na skróty do kolejnych stawów we wsi Zielęcice i tu…
Ahoj, przygodo! Czyli zabłądziłam…
… i tu zabłądziłam. Tak, wiem, w sumie ten fragment, gdy patrzy się na mapkę, nie jest jakoś rozległy, ale „od środka” wygląda to zupełnie inaczej. A było tak.
Początkowo po prostu szłam leśno-polną drogą, była wyraźnie zaznaczona, więc nie było problemu.
Potem droga zaczęła coraz bardziej ginąć w gęstej roślinności, i stała się ledwie widoczną w trawach ścieżynką. A potem był po prostu ślad, że ktoś tedy szedł, ale zdecydowanie musiał być pijany, bo szedł zakosami.
Oczywiście po kolejnym takim zakosie zorientowałam się, że to nie jest „ludzka” ścieżka, tylko ścieżki wydeptane przez zwierzęta, które po prostu krzyżowały się w różnych kierunkach. Ponieważ jednak ja kierunek miałam wciąż dobry, to szłam tymi niby ścieżynkami.
W pewnym momencie znalazłam się w miejscu, w którym to już nie był las, tylko gęste krzaczory, trawa sięgała mi po pachy, bo teren stał się podmokły i była to już nie tylko roślinność leśno-łąkowa, ale nadbrzeżna, szuwarowa. Zaczęłam grzęznąć, a o robieniu zdjęć nawet nie myślałam.
Przed sobą nie widziałam już żadnej ścieżki, tylko krzaki, trawy i drzewa. Zdecydowałam więc, by zawrócić. I tu był ten krytyczny moment.
Gdy się odwróciłam, zobaczyłam dokładnie to samo – krzaki, trawy, drzewa i żadnego śladu po moim przejściu. Żadnej ścieżynki, nic. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale miałam wrażenie, jakbym w ogóle nie przeszła tej drogi, tylko ktoś mnie wstawił w to miejsce i dał zadanie – a teraz wyjdź, nie wiedząc, skąd przyszłaś.
Przyznaję, głupie uczucie. Próbowałam sobie przypomnieć jakieś znaki szczególne tego fragmentu drogi, jaki przecież przez te pół godziny przeszłam, ale wszystko zalewało mi się w jedną gęstwinę gałęzi i traw. Nabrałam głęboko powietrza, i powtarzając sobie, że skoro tu wlazłam to i stąd wyjdę, ruszyłam mniej więcej w kierunku, z którego wydawało mi się, że przyszłam.
No cóż, po kilkunastu minutach okazało się, że… wróciłam w to samo miejsce, w którym uświadomiłam sobie, że zabłądziłam. Potem były jeszcze trzy takie próby i kończyły się tak samo. Po prostu zaczęłam chodzić wydeptanymi już przez siebie ścieżkami, myśląc, że trafiłam na tę właściwą, a kręciłam się w kółko.
Trzeba więc było zmienić sposób działania. Wybrałam jeden kierunek, w stronę wysokich drzew, i postanowiłam iść jak najbardziej prosto. I to był dobry wybór, wreszcie – spocona, bo było bardzo gorąco, oblepiona pajęczynami, nasionami traw, podrapana przez gałęzie, w ubłoconych butach, bo zaliczyłam jakieś małe bagienko – doszłam do ścieżki zdecydowanie „ludzkiej”. Uff!
Teraz, gdy to piszę, to się nawet z tej przygody śmieję, bo jak to tak, zabłądzić na naprawdę niewielkim terenie. Toż to prawie wstyd!
Ale też zastanawiam się, jak do tego doszło, że kompletnie nie poznawałam, skąd szłam. I myślę, że dlatego, iż w pewnym momencie wędrówki weszłam jakby w trans, a może coś w rodzaju autohipnozy. Metafizyka natury pochłania mnie całkowicie. To jest jednak sygnał, że w nowych miejscach muszę bardziej zwracać uwagę na znaki szczególne trasy i co jakiś czas odwracać się, by zobaczyć jak wygląda droga wstecz, gdyby mi przyszło wracać tą samą trasą.
Gdy wydostałam się z tych chaszczy, do stawów w Zielęcicach doszłam już – jak Bóg przykazał – normalną, leśną drogą. I dobrze. Bo po drodze trafiłam na urokliwe miejsce – środleśny staw i łęgowy las, tworzące leśne uroczysko.
Uwielbiam takie klimaty, więc trochę tam sobie posiedziałam, przypatrując się zabawom kaczek.
Stawy w Zielęcicach
Stawy w Zielęcicach (te do , bo dalej już nie szłam, zostawiając na inną wędrówkę), to przede wszystkim stawy rybne, hodowlane. Na szczęście ich otoczenie jest jak najbardziej naturalne. Niestety jednak, poza rodziną łabędzi, jedną czaplą i stadem żurawi, które tylko z lotu penetrowało teren, innego wodnego ptactwa nie widziałam. Mimo to i tak warto tu zajrzeć, albowiem otoczenie lasu dodaje temu miejscu uroku.
Z ciekawości zajrzałam też w miejsce przy stawie, do którego chciałam dojść przez las, na skróty, gdy zabłądziłam, i stwierdziłam, że dobrze się stało, iż wtedy zawróciłam. Po prostu nie przeszłabym wtedy dalej – przy stawie bowiem biegnie jakaś struga, będąca dopływem Grabi, gęsto zarośnięta krzaczorami i rozlewająca się w śródleśne bagienka. Mogłabym w nich rzeczywiście ugrząźć.
Po odpoczynku nad stawami ruszyłam w powrotną drogę.
Tym razem obyło się bez przygód. Doszłam do skate parku, potem znowu do stawu pod wsią Orchów i do zjazdu z ulicy Kilińskiego, zataczając tym samym koło.
Podsumowanie
Co najbardziej spodobało mi się podczas tej wędrówki? Zdecydowanie leśne uroczysko, zamierzam tam wrócić i zbadać dokładniej ten teren. Chciałabym tam zajrzeć zarówno o wschodzie, jak i o zachodzie słońca i znaleźć dojście od drugiej strony, gdzie bawiły się kaczki.
Ale, co ciekawe, cieszę się też, że… zabłądziłam. Bo: primo – dałam sobie radę, nie wpadłam w panikę i wylazłam stamtąd, secundo – dostałam lekcję, by w zupełnie nowym miejscu baczniej zwracać uwagę na trasę, czyli bardziej stąpać po ziemi, a mniej z głową w chmurach.
A tak w ogóle, to jest to kolejne miejsce, do którego chciałabym wrócić. Kolejny plan, to spróbować iść tym razem bardziej doliną Grabi, dojść do kolejnych stawów w Zielęcicach i ladami do wsi Niecenia. Wbrew pozorom jesień i zima będzie ku temu dobra, bo odsłoni się brzeg rzeki i będzie można lepiej rozeznać, jak ona biegnie i jaki jest wokół niej teren.
Ps. Jeśli nie lubisz wędrować, to dodam, że można w trasę w dolinie Grabi, którą zrobiłam wczoraj, wybrać się też rowerem, oczywiście wtedy nie będziesz zapuszczać się w chaszcze, jak ja, tylko trzymać leśnych i polnych dróg. No i wtedy możesz zaszaleć w skate parku.
Cudne, klimatyczne zdjęcia! Aż chce się tam być!