Wio! Wio! – pokrzykiwał woźnica. Koń prychał, prężył mięśnie, ale koła wozu grzęzły w mokrej ziemi. Z prawej, w szarości zapadającego zmroku, skrywała się coraz bardziej toń stawu i zacierały granice pomiędzy nim, a wąską groblą, którą jechał wóz. Z lewej rozciągało się bagno. W tle majaczył las. Po długich minutach zmagań udało się wjechać na twardy grunt leśnego duktu. Nastała noc. Natura odzyskuje wioskę.
Miałam wówczas kilka lat i jechałam na tym wozie z Dziadkiem Konstantym. Dlaczego? Dokąd? Tego już dziś nie pamiętam, w mej głowie pozostała ta scena i jakieś przebłyski – może jechaliśmy po torf? A może po drzewo do tartaku? Tylko dlaczego o tak później porze? Nie wiem i już się nie dowiem.
Ale to nie jest takie ważne, jak to, że było to jedno z tych przeżyć, jakich wiele doświadczyłam w dzieciństwie – namacalności ducha natury: jej dzikości, wszechogarniania, nieobliczalności, piękna, tajemnicy, niepokoju.
Oczywiście jako dziecko tak wówczas o tym nie myślałam. Wtedy po prostu czułam. Lęk, że za chwilę, jeśli tylko koń choć odrobinę zejdzie z właściwej drogi, staw lub bagno wciągną mnie w siebie i zniknę. I zarazem dziecięce podekscytowanie, jakie pojawia się w sercu i na policzkach, gdy czyta się baśnie o miejscach pełnych dziwów i przygód.
Kilka lat potem, w tym miejscu, dokonano melioracji terenu. Staw co prawda został, ale bagno osuszono. Okoliczne tereny też, czyniąc je bardziej przydatnymi dla hodowli krów. Podgryzane przez nie łąki i regularnie koszone uładziły się, złagodniały i pięknie wypachniły sianem. Pola wyrównały się łanami zbóż, a biegnąca przez wieś rzeczka trzymała się swojego koryta.
I tak oto doszło, dziś nazwałabym to, do socjalizacji natury. Wydawało się, że w ten sposób poddała się ona człowiekowi i już zawsze będzie szła wytyczoną przez niego drogą – od nieużytku ku pożytkowi. Że jej dzikość, niepokój, mroczność, ale i tajemnica, zniknęły na zawsze, zastąpione sielskim obrazkiem wyraźnych granic pomiędzy miedzą, polem, łąką, lasem, stawem, rzeką, a na bagno nie ma we wsi miejsca.
A jednak nie.
Wczoraj szłam tą samą groblą. Po prawej stronie staw, jakże był spokojny w jesiennej mgle. Po lewej…, nie już nie uładzona łąka, ale podmokła, bagienna, porastająca dziką trawą, krzewami, poprzecinana strumieniami. A dookoła las. Czy pamiętał mnie, tę dziewczynkę sprzed prawie 50 lat, przepełnioną lękiem i fascynacją nieokiełznaną naturą?
Tak, poczułam się nią znowu, chodząc po znanych mi z dzieciństwa miejscach moich ukochanych Pszczółek, niewielkiej wioski nad Widawką.
Pszczółki. Niby są wciąż te same, a jednak zmieniły się. Pola i łąki po latach poddawania się ludzkim rękom, dziś – opuszczone – nabierają swej pierwotnej dzikości, która niepokoi pozornym bezładem i porządkiem rzeczy zarazem. Wszędzie widać życie i śmierć i tak wciąż od nowa.
A ludzie?
No cóż, starsi gospodarze wymarli, ich dzieci wyruszyły w świat, opuszczając wioskę i zasilając ludne miasta, a wnuki już tu w ogóle nie zaglądają, bo co robić „w takiej dziurze, gdzie nawet z internety nie docierają”?
Część ziemi została co prawda sprzedana na niewielkie działki tzw. letnikom, ale o tej porze roku oni też siedzą w mieście. Poza tym upraw żadnych nie prowadzą, więc nie potrzebują zbyt „wygładzonego” terenu.
A natura jakby tylko na to czekała i wchodzi całą sobą we wszystkie opuszczone przez człowieka miejsca. I odzyskuje wioskę dla siebie.
Niepokojona, jest nieśmiertelna.
A to niepokoi i fascynuje zarazem.
Wędrówka po Pszczółkach