Wyszłam, by nie zwariować. To zaledwie las wokół lotniska na Lublinku, a jakby inny już świat. Miejsce, które dobrze znam z wycieczek rowerowych, zawsze pełne ludzi tym razem było puste i jakby martwe.

Tak sądziłam. A jednak nie. Bo właśnie tego dnia poszczułam całą sobą, że las pozbawiony nachalnej obecności człowieka jest pełen życia, tajemniczego leśnego życia. I na chwilę stałam się jego częścią. Jak nigdy przedtem.

Spacer po pracy. Dobrze, że mam wyjątkowo wygodne, idealne na piesze wyprawy buty. W dodatku chodzi się w nich niezwykle cicho, wręcz mogę skradać się jak kot i prawie nie zwracać się na siebie uwagi.

I nic na mnie uwagi nie zwracało. A przecież wszystkiego było dokoła pełno.

Dzięcioł zajęty był leczeniem drzew. Stukał zapamiętale w pień starej sosny, ratując jej wnętrze przed robaczywą korozją. Stukał mocno, rytmicznie, pewien tego, co robi i co do niego należy. Cóż za przykład lekarskiej wytrwałości!

Ptaki różnych gatunków, których nazw wymienić nie potrafię, przećwierkiwały się głośnio w koronach jeszcze nagich drzew. Jaka szkoda – pomyślałam – że nie rozumiem ich mowy. I jak dobrze, że chociaż mogę wyczuć ich nastrój – słodkiej niewiedzy o kroczącej przez świat epidemii i cudownej beztroskiej pracowitości, skupionej na tym, co ważne: zbudować gniazdo, wymościć się, rozścielić. W oczywistym celu.

Poszycie leśne, wydawać by się mogło, że jeszcze senne i wciąż złożone dopiero co pożegnaną zimą-nie-zimą, spokojne było tylko z pozoru. Pod skórą zeszłorocznych liści tętniło życie. Armia owadów i innych ziemnych stworzeń przerabiała powalone pniaki w próchno, a między krzewinkami ganiały drobne leśne gryzonie, drążąc w ziemi norki.

Tylko wiatr, łagodny, acz rześki, wydawał się szwendać bez celu. Snuł się wątkiem pomiędzy osnową pni drzew, pogrywał sobie z gałęziami i jakby z nudów przeganiał liście z leśnych duktów. Czasem przycichał na chwilę, chowając się gdzieś pod krzewem, by potem szarpnąć mocniej, zaszumieć całym lasem, wprawiając go w kołyszący taniec.

Aż sama chciałam zatańczyć razem z drzewami i stać się jednym z nich. A niechby ten wiatr połaskotał mnie, a niechby Słońce ogrzało, niechby dzięcioł wyleczył, a ptak uwił we mnie gniazdo.

Spojrzałam w górę na korony drzew, łagodnie rysujące się koronkowym wzorem na błękitnym niebie, przymrużyłam oczy, uniosłam ręce i nabrałam głęboko powietrza – raz, drugi, trzeci, powoli, ale tak do samego dna płuc, by wciągnąć w siebie cały ten oddech żywego lasu i zabrać go ze sobą do domu.

Tak. Być częścią natury, ogniwem w łańcuchu życia, śmierci, życia, śmierci, życia i znowu, i znowu – oto metafizyczny cykl przemian: zmienność w stałości.

I gdy tak stałam pośrodku lasu, sama, lecz nie samotna, czułam, że jestem pełnią. I że jest Bóg, a natura stworzenia jest modlitwą.


Las na Lublinku, kwiecień 2020


Wędruję, piszę i fotografuję, by oswajać przemijanie i inspirować do wędrówek, gdyż każdy czas jest dobry, aby ruszyć w świat. “Opowieści Wędrowne” to blog o tym, co możesz znaleźć, będąc w drodze.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments