Kiedy wędruję, nie tylko dotykam butami ziemi, oswajając coraz to nowe ścieżki. To coś więcej.

Kiedy wędruję, za każdym razem dotykam też czegoś, co jest we mnie, gdzieś, głęboko, czegoś, co wciąż jest nieoswojone i czeka. Idąc tak – przed siebie i wgłąb siebie zarazem – natrafiam na kolejne przestrzenie.

Czasem jest to pustynia żwirowych wyrobisk, które wyprute z materii w swej monotonii wydają się bez życia.

Czasem jest to leśna gęstwina, gdzie panuje ożywiony chaos, wszystko rośnie, jak chce, niedotknięte ludzką ręką.

Czasem są to ogrody – poukładane według ludzkiej estetyki, uporządkowane, w których wszystko ma swoje miejsce, lecz jeśli cokolwiek chce wyjść poza wyznaczone granice – umiera.

Czasem są to wody stojące, gładka tafla stawu, w której las odbija się jak w lustrze, jakby był narcyzem.

A czasem są to rozległe, żyzne pola, na których kłosy dźwigają ciężar swojego jestestwa i wydają się być z tego dumne.

Odkrywam te kolejne miejsca, wydeptuję kolejne przestrzenie, zaglądam w nie. I bywa, że chcę uciec, bo tak bardzo nie czuję się w nich na swoim miejscu.

Przyspieszam wówczas kroku, skupiam całą uwagę na ścieżce, zawężając w ten sposób swoje pole widzenia, idę, byle dalej, nie zapamiętując z tego fragmentu drogi nic.

Miałam tak podczas wędrówek już kilka razy, aż zastanowiłam się, co powoduje taki stan? Obiektywnie, nie było powodu. Las był lasem, woda woda, droga drogą. A jednak chciałam uciec.

A może chciałam uciec od tej przestrzeni, która podczas takiej wędrówki ujawniła się we mnie, a której otoczenie było tylko lustrem?

Teraz, gdy trafiam w takie miejsce, z którego z powodu bliżej nieokreślonej obawy chcę uciec, zatrzymuję się, rozglądam i zadaję sobie pytanie, co to miejsce chce mi powiedzieć, z czym mnie skonfrontować, co pokazać? A może czego nauczyć? 

Bo kiedy wędruję, dotyka też czegoś, co jest we mnie, gdzieś, tam, głęboko…


***

W pochmurny dzień, w rozległej, gładkiej tafli wody bywa czasem coś niepokojącego. Choć ożywiana wodnym ptactwem i przybrzeżną roślinnością, to jej stalowozimnoniebieska powierzchnia sprawia wrażenie martwej.

Martwej nie w sensie umarłej, ale w znaczeniu niezmiennej – bez przyczyny, bez celu, trwającej dla samego trwania. Zupełnie, jakby już nic nie mogło się wydarzyć, bo wydarzyło się wszystko, co wydarzyć się miało lub nie wydarzy się nic, bo wydarzyć się nie mogło.

W pochmurny dzień, w rozległej, gładkiej tafli wody jest też zamknięta jakaś tęsknota. Skryta pod powierzchnią niepamięci nie przywołuje żadnych konkretnych obrazów – osób czy rzeczy, za którymi można by tęsknić.

Nie daje się też nazwać ani opisać słowami, ani tym bardziej uchwycić w dłonie, by móc ją poczuć dotykiem. A jednak jest i wlewa się w duszę, jakoś tak niepostrzeżenie wypełnia ją całą.

Tęsknota. Chciałoby się przypomnieć sobie jej źródło, ale próżne są te wysiłki. Można tylko stać na brzegu, patrzeć na taflę wody i trwać.

***

A jednak dobrze, że jest wiatr, który marszczy gładką taflę wody. Dobrze, że jest słońce, które na jej zmarszczkach zabawia się w blaski i cienie. Wiatr i słońce dodają jej życia.

***

Refleksje z wędrówki do rezerwatu Jeziorsko.


 

Wędruję, piszę i fotografuję, by oswajać przemijanie i inspirować do wędrówek, gdyż każdy czas jest dobry, aby ruszyć w świat. “Opowieści Wędrowne” to blog o tym, co możesz znaleźć, będąc w drodze.

Subscribe
Powiadom o
guest

3 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Kasia
Kasia
1 rok temu

Jakiś zrobiło mi się smutno…

trackback

[…] wybrałam się tam znowu, bo poprzednim razem byłam w lipcu ubiegłego roku (wpis „A kiedy wędruję…„). Gdy tak wówczas stałam nad rozległą wodą, to dotknęłam czegoś […]