Wczoraj się zlazłam i zaliczyłam kilka porażek. A plan był taki, aby do Lutomierska dojechać autobusem 43B, a potem wracać do Łodzi, przez tereny maksymalnie zadrzewione, aby wyznaczyć sobie nową trasę wędrówki.

Droga miała wieść przez Legendzin, Zalew, Majówkę, Prusinowice, Porszewice, Okołowice, do GOŚ przy Szadkowskiej i autobusem do domu.

Zaczęło się od tego, że jakoś nie mogłam się wybrać. Trzy razy przepakowywałam plecak, ciągle czegoś szukałam, a jak już wyszlam z domu, to musiałam się wrócić, bo zapomniałam…. gwizdka (po co mi gwizdek, napiszę innym razem). No dobra, wreszcie jakoś się wybrałam i nawet bez problemu dojechalam do Lutomierska, a w nagrodę zrobiła się nawet ładna pogodna – wyszło słońce i było bardzo ciepło.

A nawet za ciepło, bo chwili wędrówki było mi zdecydowanie za gorąco. Stanęłam więc i, jako że zawsze jestem ubrana na cebulkę, zaczęłam się rozbierać. Przede wszystkim chciałam się pozbyć spodni przeciwdeszczowych, jakie miałam na sobie, bo według prognoz miało padać. Oczywiście, niewiele myśląc, zatrzymałam się akurat tuż przy szosie i zaczęłam te rzeczone spodnie zdejmować (spokojnie, pod spodem miałam drugie). Dobrze, że żaden z kierowców nie wziął mnie za panienkę przydrożną, no ale nie czarujmy się, wiem, że to już nie ten wiek, a i  trapery oraz plecak też nie sugerowały, bym chciała sprowadzić jakiegoś kierowcę na manowce.

Dobra, gdy się ogarnęłam z tym rozbieraniem, wyjęłam kompas i mapę, bo plan był taki, aby poćwiczyć w terenie marsz na azymut. Tenże wyznaczyłam i ruszyłam w stronę Legendzina. No cóż, jak okazało, tak mi się tylko wydawało.

Gdy spojrzałam kontrolnie na google maps, bo coś mi nie pasowało, okazało się, że idę w zupełnie innym kierunku – do lasu i wsi Bechcice. Ręce i cycki mi opadły, bo to oznaczało, że zaliczyłam nawigacyjną porażkę! Cóż było robić, trzeba było nadrobić drogi i tyle. I tu pojawiła się kolejna przeszkoda.

Niestety tereny te, choć na mapie oznaczone jako leśne, momentami były nie do przejścia. Ale nie z powodu jakiś chaszczy, ale z powodu ich poszatkowania na działki, które są szczelnie ogrodzone. Co ruszyłam jakąś leśną ścieżką, to po kilkuset metrach trafiałam na płot. Przyznam, strasznie mnie to wkurzało, bo kilka razy musiałam zawracać i ostatecznie iść poboczem szosy, czego nie znoszę! I tak oto nie dość, że późno zaczęłam tę wędrówkę, to jeszcze nadrabiałam kilometrów.

Gdy już wyszlam z Legendzina i szłam przez łąki do wsi Zalew, a dokładniej nad znajdujące się w pobliżu niej stawy, trafiła mi się nagroda – było to spotkanie z kilkoma zającami. Co prawda widziałam je z daleka, ale miło było popatrzeć, jak bawią się w polu w ganianego. Potem już dowiedziałam się, że to nie zabawa w ganianego, ale zajęcze zaloty tzw. parkoty.



Gdy zbliżałam się do wsi Zalew, zaczęło się chmurzyć, czyli prognoza miała się spełnić. Mnie jednak żadna pogoda nie jest straszna i znowu założyłam spodnie przeciwdeszczowe. Gdy dotarłam do stawów, zbiła mnie z tropu tabliczka, że teren prywatny i coś tam, ale ogrodzony nie był, więc – myślę sobie – przejdę obok przez las i tyle. Jak pomyślałam, tak zrobiłam, i doszłam do całkiem ładnego miejsca, gdzie jest kapliczka z Chrystusem Frasobliwym (bardzo lubię takie przedstawienia Chrystusa).



Nagle pojawił się samochód (tamtędy przebiega też droga), zatrzymał się i jakiś miły pan zapytał, czy tylko fotografuję, czy coś jeszcze tu robię. Hm, odparłam, że fotografuję, a on na to, żebym nie szła w tamtą stronę (wskazał kierunek, skąd akurat przyszłam), bo to teren prywatny i jest tam zły pies! O matko, pomyślałam, jak to dobrze, że nie wiedziałam o tym złym psie, no, kto wie, może mój strach by go przyciągnął, a tak to sobie nieświadomie i bez strachu przeszłam, a pies żaden nawet nie zaszczekał.

Gdy pan sobie odjechał, to rozpadało się na dobre. Schowałam więc aparat i ruszyłam w stronę Majówki, gdzie chciałam zobaczyć kompleks ponad trzechset letnich dębów. Idę sobie, idę, po jednej stronie las, po drugiej pola, deszcz pada i co widzę? W polu widzę gromadę…, o, nie kochani, tym razem nie zajęcy, ale… psów! Od razu wyjęłam z kieszeni gaz pieprzowy, rozłożyłam też kijek trekingowy i idę możliwie najbardziej spokojnym krokiem, starając się być niewidzialną. I chyba się udało, bo żaden nawet nie szczekął i nie zrobił w moją stronę nawet kroku. Dlaczego, to nie wiem, ale gdy zniknęły mi z oczu, odetchnęłam z ulgą i weszłam głębiej w las.

Zgodnie z mapą Google stare dęby miały być tuż tuż. I znowu, jakież było moje wkurzenie, gdy natknęłam się na płot. Nie wiem, czy chciałam dotrzeć do tych dębów od niewłaściwej strony, czy w ogóle ten teren jest ogrodzony, ale udało mi się zobaczyć tylko dwa dęby i to zza siatki.



Było mi smutno, ale ponieważ coraz mocniej padał deszcz i zbliżała się godzina zachodu słońca, a ja miałam jescze do przejścia kilka kilometrów, nie miałam czasu, by szukać innej ścieżki. Ruszyłam więc w stronę Porszewic.

Oczywiście, nie chcąc iść jezdnią, wybrałam drogę przez pola i sródpolne kępy drzew. Ten fragment wspominam całkiem całkiem, nawet sarny mi się nawinęły, zdjęć jednak nie zrobiłam, bo aparat miałam schowany przed deszczem.

W pewnym momencie musiałam jednak z tych pól zejść i znowu wpakowałam się w tereny ogrodzone i zabudowane. A gdzie jest człowiek, tam są psy. Jeden ujadał z jednej strony, drugi z drugiej, oba były za ogrodzeniem, ale ogrodzenia wyglądały słabo. Wycofałam się więc i ewakuowałam się przez jakieś zarośla. I wiecie co? Poczułam się jak goniona przez zwierzynę sarna albo zając. Dziwne uczucie. Do drogi jednak dotarłam.

Gdy doszłam do Porszewic, porządnie lało. Drogę przez las Porszewice w stronę Okołowic nam już jednak dobrze, więc poczułam się jak u siebie. W domu byłam po dziewiętnastej.

Czy jeszcze wybiorę się kiedyś tą trasą na wędrówkę? Nie sądzę. Jak dla mnie na odcinku Lutomiersk-Porszewice za mało było lasu, a za dużo domów, ogrodzeń i dróg. Zdecydowanie ciekawsza była wędrówka z Lutomierska do Konstantynkwa wzdłuż Neru. A co do psów, jest poprawa, mimo wszystko nie boję się ich tak jak kiedyś.

I wracając jeszcze do początku tekstu, gdzie napisałam, że było kilka porażek. Tak naprawdę, to nie były porażki, to były lekcje. Z pewnością nawigację muszę jeszcze dobrze poćwiczyć i nie spodziewać się zbyt wiele po terenach zurbanizowanych.



 

Wędruję, piszę i fotografuję, by oswajać przemijanie i inspirować do wędrówek, gdyż każdy czas jest dobry, aby ruszyć w świat. “Opowieści Wędrowne” to blog o tym, co możesz znaleźć, będąc w drodze.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments