Kraków. Andrzejkowy wieczór. Stary Rynek się bawi, a ja myszkuję w księgarni. Okładki książek krzyczą kolorami – weź mnie, zajrzyj! Zaglądam – jedna, druga, trzecia. Chodzę między półkami, biorę do ręki kolejne książki, przysiadam w fotelu, czytam fragmenty. Ciekawe, ale to nie to – myślę i podnoszę wzrok.
Widzę stosik książek – niepozorny, lecz wyraźnie odcinający się szarą bielą okładek od męczącej już ferii barw. Tytuł: „Kontener” – no cóż, nie zachęca. Autor: Marek Bieńczyk – hm, nieznany mi. A jednak sięgam po książkę. Czytam pierwsze zdanie i już wiem – kupuję.
I potem czytam „Kontener” do rana.
Mówią, że pierwsze zdanie w książce jest najważniejsze. Albo pociągnie cię i pójdziesz za nim dalej, albo odepchnie, wywołując grymas rozczarowania.
„Matka nie żyła od sześciu miesięcy, kiedy przyleciały efemerydy” – czytam pierwsze zdanie w „Kontenerze” i czuję ukłucie. I nie wiem, dlaczego, przecież moja Mama żyje, więc to nie to. Może chodzi o efemerydy?
Próbuję przypomnieć sobie o nich coś więcej niż tylko, że są to jętki – żyjące nad wodą owady błonkoskrzydłe. Ale nic innego mi się nie przypomina, jednak już wiem – chodzi o chwilę i przemijanie. I o oswajanie go. Pięknie to ujął sam Autor w opisie swojej książki: Ta książka jest o tym, co się pojawia, kiedy ktoś niknie.
Tym kimś dla Autora, kto znikł, a dosłownie – umarł, jest jego Matka. I to z jej śmiercią oswaja się Autor, przeżywając żałobę. To po Matce została pustka, która jednak domaga się wypełnienia.
I tak oto pojawiają się efemerydy – ale cóż, i one przeminą, żyjąc zaledwie dzień, dwa.
Pojawiają się też czerwone liście i pojawiają się buty:
O butach, tak w ogóle, nieraz wcześniej myślałem. Zawsze uczłowieczone, bardziej niż koszula, sukienki i spodnie. Wiadomo, buty w obozach, w łagrach, góry butów; a każdy jak wstęp do nicości, przechowalnia pustki. Z rzeczy materialnych mało co bardziej porusza niż buty po zmarłych. Także tych „normalnie” zmarłych. Pozostawione przy łóżku kapcie, papucie, klapki osamotnione na milion nieznośnych lat – pisze Autor.
Gdy to czytam, ściska mnie za gardło, a z pamięci wyłaniają się sceny. Mam 24 lata. Jest marzec 1989 rok. Buty nadal na talony. A tu umiera nagle mój ukochany Wujo – ojciec chrzestny. Rozpaczam. Także dlatego, że był mi jak ojciec rodzony, którego straciłam dawno temu. Ale trzeba sprawić pogrzeb. Wujo nie miał swoich dzieci, więc zajmuję się przygotowaniami.
I okazuje się, że wszystkie buty, jakie posiadał, mają wytarte podeszwy. Myślę: nie może tak być, muszą być nowe. Biorę swój talon i wcześnie rano idę do sklepu, zanim go otworzą. Staję w kolejce. Po buty.
Drzwi się otwierają, wszyscy rzucają się do środka, biegną po schodach na piętro, ktoś ciągnie mnie za kurtkę, bo chce mnie wyprzedzić. Nie daję się, odpycham, walczę o buty, choć wiem, że i tak pójdą do grobu, nigdzie więcej.
Rozglądam się po półkach – są, ładne, skórzane czarne buty. Łapię je i ściskam mocno, by ktoś mi ich nie wyrwał. Rozmiar dobry, kupuję.
A potem widzę w trumnie nowiuśkie, nigdy nie chodzone podeszwy i myślę: Wujciu – zupełnie jakbyś nigdy nie chodził po Ziemi.
Koniec sceny. A ja już wiem, dlaczego tak mnie urzeka „Kontener” Bieńczyka. Ta książka w każdym swoim rozdziale odwołuje się do doświadczeń, które są udziałem nas wszystkich. Wywołuje z pamięci wspomnienia, wyświetla dawno zapomniane sceny, ożywia je, ale wypełnia też tęsknotą i jednocześnie oswaja z przemijaniem.
Autor, wprowadzając w swój świat tęsknoty z powodu straty Matki, robi to bez nachalnego, emocjonalnego ekshibicjonizmu. Robi to, uważnie balansując na granicy tego, co fizyczne i metafizyczne.
Snuje opowieści o płucach i oddechu – ten u Bieńczyka nabiera szczególnego znaczenia, opowieści o krwi i różowych karmnikach, o oknie i lustrze, zmartwieniu i euforii, okrzyku i śladach na śniegu i wielu innych rzeczach – realnych i abstrakcyjnych.
Zwykle krótkie są to powiastki-rozdzialiki, ale każdy coś znaczy – jest tropem na drodze oswajania.
Ale Autor nie tylko prowadzi po śladach swoich refleksji, ale też śladach kultury. W swoją opowieść o stracie wplata odniesienia do literatury, muzyki, tańca, sztuki, religii, historii, a nawet medycyny, jakby chciał ucieleśnić śmierć. Choćby metaforycznie. Choćby w jętkach, co żyją zbyt krótko.
Efemerydy nie były stąd, lecz w pustce nocy kreśliły granicę naszego istnienia i teraz widziałem, że ci, co odeszli, nigdy nie będą w słowach, lecz w ich jętek ciałach – pisze Autor.
Piękna i mądra jest ta opowieść Autora o tym, co się pojawia, gdy ktoś niknie.
Marek Bieńczyk, „Kontener”
Wydawnictwo Wielka Litera
Warszawa 2018
stron 302
ISBN 978-83-8032-282-3
Autora znam jako felietonistę. Kiedyś pisał o winach.
A możesz mi coś jeszcze polecić?