Gdy dni stają się krótsze, a mgły snują się po polach jak wspomnienia dawnych dusz, przychodzi czas, w którym świat żywych i umarłych zbliża się do siebie.
To noc, gdy ziemia oddycha ciszej, a w powietrzu czuć dym, jabłka i strach.
Dawniej, w czas Samhain, ludzie wiedzieli, że nie wystarczy zamknąć drzwi przed chłodem — trzeba też oszukać błądzące po polach duchy.
Wtedy właśnie zapalano ogniki ochronne: w wydrążonych rzepach, brukwiach i burakach płonęły płomyki, które miały wskazywać drogę dobrym duszom, a złe odstraszać.
Gdy Europa spotkała się z Nowym Światem, rzepę zastąpiła dynia — miękka, złocista, jak słońce, które właśnie gaśnie. W jej wnętrzu zaczęto chować światło – maleńki płomień, który miał strzec domostwa przed tym, co z tamtej strony.
Mówi się, że zwyczaj ten narodził się z opowieści o Stingy Jacku, chytrym człowieku, który oszukał diabła i został skazany na wieczną wędrówkę z węglem z piekła ukrytym w wydrążonej rzepie.
Tak powstał Jack-o’-lantern, wędrowiec pomiędzy światami, którego twarz z czasem przybrała kształt dyniowej maski.
Ale dynia to coś więcej niż tylko strach i żart.
W jej okrągłości mieszka pełnia jesieni – obfitość pól, ostatnie tchnienie słońca, zapowiedź odpoczynku. Jej pomarańczowa skóra to płaszcz życia, a pusta przestrzeń w środku przypomina o czyszczeniu miejsca dla nowego.
Światło w dyni to iskra świadomości w ciemności roku. To płomień, który mówi: nie boję się cienia, bo wiem, że i on jest częścią cyklu.
Dlatego, gdy stawiasz dynię przed domem w noc jesiennego czuwania, pomyśl o niej jak o strażniczce progu — między życiem i śmiercią, światłem i nocą, przeszłością i tym, co dopiero ma nadejść.
![]()