Dziś już jestem wolna i czuję się dobrze. Objawy COVID minęły tydzień temu, a wczoraj skończyła się formalna izolacja. Tylko jeszcze gdzieś w mojej głowie czai się lęk, na szczęście o niebo mniejszy niż dwa tygodnie temu. To lęk okazał się być u mnie największą słabością podczas choroby. Myślę, że niewiele brakowało, by pogrążył mnie całkowicie.
W środę, 11 listopada, ok. 22.00 zagorączkował mój 27-letni syn, a nad ranem ja. U mnie pojawiły się dodatkowo nudności i uczucie, jak tuż przed omdleniem. 12 listopada pojechaliśmy na wymaz, wieczorem były wyniki: syn COVID pozytywny, ja negatywna. A jednak nie miałam wątpliwości, że oboje mamy to samo, tylko u mnie z jakiegoś powodu pierwszy test wyszedł ujemny. Drugi był już dodatni.
Zaczęłam się obawiać, ale nie tyle o nas, co o moją Mamę, która ma 81 lat i z którą widzieliśmy się na obiedzie kilka godzin przed wystąpieniem u nas objawów. Mamie jednak na razie nic nie było, a ja – poza stanem podgorączkowym i brakiem apetytu – w sumie czułam się dobrze. Gorzej czuł się syn: miał gorączkę do 38,5, okropną przeczulicę skóry, nie miał energii i ciągle spał. Tak było przez pierwszych pięć dni.
Ja cały czas bałam się o Mamę, liczyłam kolejne dni, ale żadne objawy się u Niej nie pojawiały. Syn stracił węch i smak, ale fizycznie zaczął czuć się lepiej. Niestety, za to ja – zdecydowanie gorzej.
Nie, nie miałam żadnej duszności, mierzyłam sobie saturację pulsoksymetrem i cały czas była w granicach 96-98%., czyli w normie. Nie miałam bólów w klatce piersiowej, nie bolały mnie nawet mięśnie, głowa w zasadzie też nie. Od czasu do czasu zakasłałam, ale taki kaszel to nie kaszel.
A jednak zaczęłam czuć, że niknę. Bo ogarnął mnie paniczny lęk.
Nie mogłam ani stać, ani chodzić, ani siedzieć, ani spać, ani jeść, nawet picie przychodziło mi z trudem, nie mogłam niczym się zająć. Bałam się już wszystkiego. Zjedzenia czegokolwiek, bo mdłości doprowadzały mnie aż do stanu prawie omdlenia, pójścia do WC, bo droga do niej też sprawiała, że miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Bałam się zasnąć, bo myślałam, że się nie obudzę. I bałam się nie spać, bo wiedziałam, że brak snu tylko pogłębia to okropne samopoczucie.
Doszło do tego, że jedyne co mogłam, to leżeć i się nie ruszać. I to też pogłębiało lęk, bo wiedziałam, że jest to prosta droga do powikłań.
Trzeciego dnia takiego permanentnego stanu lękowego a ósmego dnia choroby zdałam sobie sprawę, że jak tego nie przerwę, to zwariuję albo się fizycznie wykończę, bo przestałam jeść, zaczęłam też decydowanie mniej pić i polegiwać w łóżku.
Do tego mój lęk pogłębiała gorączka do 38.5 stopni, która zaczęła mnie bardzo męczyć i coraz większe nudności. Dołączyła się też tachykardia i po wstaniu spadki ciśnienia do 85/55, wiedziałam jednak, że nie jest to kwestia żadnej choroby serca, tylko postępującego odwodnienia.
Nie było wyjścia, musiałam wyjść z tego stanu lękowego i włączyć leki przeciwlękowe. Jestem lekarzem, więc wystawiłam sobie elektroniczną receptę pro autorae na alprazolam, a syn zorganizował przez telefon dostawę leku do domu. To był mój dziewiąty dzień choroby i pierwsza noc od kilku dni, którą jakoś przespałam.
Rano, po kolejnej dawce leku, zaczęłam myśleć trochę spokojniej i postanowiłam wziąć się za siebie. Leki przeciwgorączkowe zaczęłam przyjmować regularnie, aby nie dopuszczać do skoków, a potem gwałtownych spadków temperatury, co jest szczególnie osłabiające.
Zamówiłam też przyjazd do domu prywatnego ratownika medycznego (oczywiście był przygotowany na kontakt z pacjentką COVID), który założył mi wkłucie dożylne i podłączył kroplówkę. Zdawałam sobie sprawie, że przy tych nudnościach i uczuciu zawiązania żołądka na supeł, nie dam rady się porządnie się nawodnić, a poza lękiem właśnie odwodnienie stawało się problemem.
Kroplówki podawałam sobie dwa dni. Ponieważ 10 dnia choroby pojawiły się w nocy zlewne poty, zaczęłam też uzupełniać doustnie elektrolity oraz przyjmować tzw. proszek zasadowy, wychodząc z założenia, że ze względu zarówno na chorobę, nieprzyjmowanie pokarmów, a za to przyjmowane w dużych ilościach aspiryny i paracetamolu, mam zaburzenia elektrolitowe i kwasowo-zasadowe.
Po dwóch dniach takich działań poczułam się lepiej. Paniczny lęk został opanowany, zdecydowanie zmniejszyły się nudności i mogłam zjeść zupę pomidorową, której nagotowała mi koleżanka. Była mega dobra i ten posiłek dodał mi energii.
Dwunastego dnia choroby ustąpiła gorączka, a ja mogłam już się oprzeć tylko na nawadnianiu doustnym. Nudności zupełnie ustąpiły i wracał też apetyt.
Od tygodnia nie mam już objawów. Fizycznie czuję się jak przed chorobą, a dziś, po 20 dniach zamknięcia w domu, wyszłam wreszcie na zewnątrz, zrobiłam zakupy, poszłam na spacer i poczułam, że wracam do sobie także psychicznie.
Tak, to prawda, fizycznie przeszłam COVID i tak łagodnie – żadnych objawów płucnych, żadnych dolegliwości bólowych, żadnej duszności, czyli tego, czego można obawiać się najbardziej i co powoduje, że często trafia się do szpitala.
A jednak o mało co, a rozsypałabym się całkowicie.
Dlaczego?
Bo wpadłam w pułapkę lęku. Tak, czułam się jak w pułapce, potrzasku, czułam, że niknę, kurczę się, zamieram. Czułam, jakbym sama wyłączała swoją energię – nie mogłam jeść, pić, spać, a przez jeden dzień nawet wstać z łóżka.
Ale to nie była niemoc fizyczna.
To psychika okazała się być moją największą słabością, która – paradoksalnie – o mało co, a pokonałaby moje ciało.
Czuję, że to dojmujące doświadczenie egzystencjalnego lęku, jakie podczas chorowania na COVID stało się moim udziałem, zmienia mnie i ten proces będzie trwał, bo dopiero się zaczął.
Ale uświadomiłam sobie też, że ten lęk, który się pojawił, w rzeczywistości był już we mnie wcześniej – dotąd uśpiony, jakoś oswojony, nie narzucał się, więc nie przeszkadzał mi na co dzień. Dawno temu wcisnęłam go w kąt niepamięci, przysypałam różnymi aktywnościami, zamknęłam w poezji. I myślałam, że mój lęk umarł.
A jednak nie. I teraz spojrzał mi w oczy, a one były pełne strachu.
Syn nigdy wcześniej nie widział mnie w takim stanie – w totalnej rozsypce. Nikt nigdy nie widział mnie w takim stanie, w jakim byłam ósmego dnia choroby. A dziś po raz pierwszy w życiu przyznaję się do lęku także przed Wami, Drodzy Czytelnicy.
Dlaczego?
By zacząć sobie z nim radzić nie przez zaprzeczenie, ale zrozumienie jego źródeł. I to potrwa, ale jestem do tej drogi gotowa.
Ale też dlatego, by zwrócić uwagę, że doznania lękowe – jak wynika z badań – są udziałem wielu osób, które przechodzą COVID. Oczywiście, natężenie lęku bywa różne, ale jako osoba, która go doświadczyła i jako lekarz jestem przekonana, że lęk ma istotny, niestety negatywny wpływ na przebieg choroby.
Ja i tak byłam w dobrej sytuacji. Medycznie mimo wszystko byłam w stanie ocenić swój stan i pomóc sobie sama, choćby wystawiając sobie receptę, wiedząc, jakie może być źródło moich objawów i co wziąć.
Miałam też ogromne wsparcie od syna (chorowaliśmy pod jednym dachem i w pewnym momencie on wszystko musiał robić), czułam też wsparcie od przyjaciół i znajomych, a także doświadczyłam go realnie.
A co mają zrobić osoby, które są samotne, opuszczone, w trudnej rodzinnej relacji, nie wiedzą, czy dolegliwości, które odczuwają, co groźne, a w dodatku nie mogą dodzwonić się do lekarza?
Co mają zrobić osoby, które wciąż są bombardowane negatywnymi informacjami na temat COVID, które słyszą, że nie ma łóżek w szpitalach, a jak już tam trafią, to nikt ich nie odwiedzi i może umrą w samotności?
Co mamy zrobić my, wszyscy, by w tych trudnych czasach nie zwariować albo nie zabić się samemu swoim lękiem?
Niestety, nie znam na te pytania super mądrych odpowiedzi, ale wiem, że w swojej pracy lekarskiej w POZ, gdy znów będę prowadzić pacjentów z COVID, na ten psychiczny aspekt choroby zwrócę zdecydowanie baczniejszą uwagę niż dotychczas.
Bo każdy, nawet najsilniejszy człowiek, może wpaść w pułapkę lęku. I wiem, jak niezwykle ważne jest, by zdążyć się z niej w porę wydostać.
PS. Dzięki Bogu moja Mama nie zachorowała. Czasem myślę, że to cud, bo nasz kontakt z nią był naprawdę bliski i to w czasie, gdy ja i syn byliśmy już zakaźni.
Kochana, na taki lęk najlepiej pomaga jedna czynność: napisanie testamentu. Nie żartuję! Robie to ilekroć mam grype i drapie mnie w gardle. Myślę sobie: Ochoooo to już, to ten czas, kończę się.
I spisuję mowę pożegnalną i testament.(który stale uzupełniam) . Bardzo pomaga. Ktoś mądry powiedział, ze człowiek staje się wolny dopiero wtedy, gdy całkowicie zaakceptuje śmierc i pogodzi sie z nią. 🙂
Skoro robisz to nawet przy drapaniu w gardle, to znaczy, że to pisanie testamentu nie pomaga. Pozdrawiam 😊