Planujemy, staramy się, zabiegamy o różne sprawy i chcemy za wszelką cenę te nasze cudne plany zrealizować. A tu życie pisze własny scenariusz.
Dostajemy go do ręki i masz, musimy ten realizować tak z marszu, bez przygotowania, czy tego chcemy, czy nie. I wszystkie plany biorą w łeb.
Czasem tylko na chwilę, a problem szybko okazuje się do rozwiązania, ogarniamy znowu codzienność i wchodzimy na utarte tory planów. Do następnego razu. I tak w kółko.
Ale bywa też tak, że plany się sypią jak domek z kart i już nie dadzą się złożyć ponownie w sensowną całość. Okoliczności tak bardzo się zmieniły, że nasze dotychczasowe plany na życie zupełnie nie pasują do nich. I wtedy pojawia się frustracja, złość, żal, że życie się wali, a my tracimy grunt pod nogami. I czujemy się nieszczęśliwi.
Ale tak być nie musi.
Gdy byłam dzieckiem, miałam swoje marzenia i plany. Chciałam mieć dobrego ojca, którego nie miałam, miałam za to ojca alkoholika.
Chciałam mieć starszego brata, którego też nie miałam, bo zmarł rok przed moim przyjściem na świat.
Chciałam mieszkać w małym, białym domku, a mieszkałam w bloku, w niewielkim mieszkanku, bo tylko na to było moją Mamę stać. I wreszcie – chciałam zostać lekarzem.
I z tych marzeń tylko to ostatnie się spełniło. Dlaczego?
Bo na to, czy zostanę lekarzem, miałam jakiś wpływ, a na te wcześniejsze marzenia nie miałam żadnego wpływu. Zupełnie nie zależały ode mnie. I już jako dziecko zdawałam sobie z tego sprawę, a jednak marzyłam o ojcu, bracie i domku.
I w ten sposób przygotowywałam się na to, co dotyka nas w dorosłym życiu – że marzenia nie zawsze się spełniają, że nie wszystko zależy od nas, że plany też się sypią, a nasze życiowe drogi plączą.
I że można czasem stracić wszystko. Ale też w ten sposób zyskać zupełnie coś innego, o czym nie marzyliśmy nawet, ale jest właśnie tym, co dla nas dobre.
O ile potrafimy to dostrzec i docenić.
Ja wciąż się tego uczę.
A Wy?