Dziś miał być spokojny spacer, a z racji pięknej pogody dłuższy odpoczynek w lesie – ot, po prostu chciałam sobie posiedzieć i podelektować się dniem. A wyszło zupełnie inaczej czyli błotniście. I nawet nie wiem, dlaczego.
Gdy ruszyłam w las znaną mi trasą, coś mnie podkusiło, aby iść dalej i dalej. I tak się zaczęło. Szłam wciąż przed siebie, zaglądałam to tu to tam w chaszcze, aż zorientowałam się, że doszłam na podmokłe, nawet bagienne tereny. Nie chciałam wracać, zbyt długa droga była już za mną, spróbowałam więc sforsować rozlewiska i błoto.
Przez dłuższy czas szło mi się nawet dobrze, trochę grzęzłam w błocie, a trochę skakałam z kępy na kępę niczym żabka. Błotniste ścieżki rekompensowało piękne otoczenie. Gdy dochodziła piętnasta uświadomiłam sobie, że przecież – mimo pięknej, prawie wiosennej pogody, wciąż robi się ciemno dość wcześnie. Przyspieszyłam kroku, w oddali zobaczyłam bowiem drogę, która z pewnością była utwardzona i prowadziła z powrotem do Łodzi.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy pojawiła się przeszkoda – bagniste błoto i rozlewisko, niezbyt szerokie, ale na tyle, że mimo prób przejścia przez nie, nie udało mi się, o mało co nie wytaplałabym się w błocie, jak, hm, dzika świnia. Musiałam zawrócić kawałek i poszukać innej drogi. I tak dotarłam do trasy Olsy nad Nerem. Już kiedyś latem szłam tamtędy i wiedziałam, że czeka mnie długa droga, a słońce chyliło się ku zachodowi.
Jeszcze bardziej przyśpieszyłam kroku i zaczęłam być zła i zniecierpliwiona, nie lubię podczas wędrówki się spieszyć, ale chodzenie po podmokłym terenie po ciemku to nie jest dobry pomysł. Chciałam z stamtąd wyjść przed zmierzchem.
Droga wyjątkowo mi się dłużyła, co myślałam, że już już docieram do miejsca, gdzie jest jakaś jezdnia, okazywało się, że jest zupełnie inaczej. Czułam się jak Alicja w Krainie Czarów, tej wydłużały się kończyny, a mnie droga.
Kiedy wreszcie opuściłam trasę ols, dotarłam do lotniska Lublinek i… dopiero tu miałam szmat drogi do przejścia! Byłam bowiem od strony Neru i w zasadzie wyszło na to, że aby dojść do uroczyska Lublinek, muszę lotnisko obejść dookoła! O matko, ale to była długa droga! Wciąż mi się wydłużała, tak, dziś byłam Alicją.
Około 16.30 dotarłam wreszcie do lasu przy Zamiejskiej. Nagle, w odległości kilkunastu metrów drogę przebiegła mi sarna, strasznie jej się spieszyło, po chwili zorientowałam się dlaczego. Drogę przebiegł mi pies, potem drugi, trzeci i czwarty, wszystkie takie same, duże i rude, to one jak wściekłe goniły sarnę.
Strasznie zrobiło mi jej się szkoda. I byłam wściekła na te psy, tak bardzo, że zapomniałam, że boję się psów. W oddali wciąż słyszałam ich ujadanie i, co mnie zmartwiło, nikogo nie było w pobliżu, kto mógłby być ich właścicielem. Gdyby te psy rzuciły się na mnie, nie miałabym szans. Poczułam wdzięczność do sarny. Ciekawe, czy udało jej się uciec.
Do stawu Balice na uroczysku Lublinek dotarłam przed 17. Do domu miałam jeszcze kawałek, najkrótsza drogą to ścieżka wśród krzaków, która biegnie wzdłuż torów kolejowych. Było już zupełnie ciemno. Nie korzystałam jednak z latarki, oczy w pewnym zakresie potrafią dostosować się do ciemności. Poza tym znam tę ścieżkę bardzo dobrze. To zadziwiające, jak bardzo potrafię w takich chwilach, czyli gdy znam dobrze drogę, zatopić się w myślach, tak bardzo, że mam wrażenie, iż przeszłam ten odcinek na autopilocie. W domu wylądowałam po 17.
I tak oto czasem wyglądają plany, miało być spokojnie i „na siedząco”, a było, błotniście i zdecydowanie „na chodząco” – dziś zrobiłam dobre 20 kilometrów. Ale nie o długość trasy chodzi.
W rzeczywistości dziś zaszło coś jeszcze, gdy łaziłam tak po tych bagnach, gdy próbowałam przebrnąć przez błotniste rozlewisko i próba była nieudana, zdałam sobie sprawę, jak wiele jeszcze muszę się nauczyć. Przede wszystkim o sobie – o swoich możliwościach i ograniczeniach. I jak bardzo brakuje mi cierpliwości.
Mam nad czym pracować.