Świat dziś, gdzie nie spojrzeć, czego się nie dotknąć, gdziekolwiek nie skierować myśli, jest pełen niepokoju. Świat takim, jakim go znaliśmy, jaki został przez nas w jakiś już sposób oswojony, coraz bardziej odchodzi do przeszłości, a jego przyszłość skryta jest we mgle. Błądzimy?
Gdy wyjrzałam wczoraj wcześnie rano przez okno, zobaczyłam mgłę. Przesłaniała bloki w oddali i starą kładkę nad ulicą w pobliżu. Rozmywała kontury i nie bardzo było wiadomo, gdzie się coś kończy, a gdzie zaczyna. Mogłam się jednak domyślać, bo przecież widok z okna jest mi dobrze znany.
A gdybym go nie widziała wcześniej, nie była z nim oswojona?
Tak, to nie wiedziałabym, czego się chwycić, jakiego obrazu, nie wiedziałabym, że kładka kończy się po drugiej stronie ulicy i że ta ulica jest przejezdna. Nie wiedziałabym, że za tymi blokami, których mgliste ciała majaczyły w oddali, jest las.
I zapragnęłam się w nim znaleźć. Zapragnęłam wejść do tego lasu, skryć się w nim, otulić jego ciszą i spokojnym trwaniem, ale najpierw musiałabym wejść w tę mgłę i w niej poszukać drogi do mojego lasu. Mojego spokoju.
Ubrałam się, wzięłam plecak i aparat i wyszłam.
Ulice były prawie puste. Ja, kilka samochodów, które jechały skądś dokądś, i kilka osób, które wyszły w konkretnym celu, bo na spacer z psem – oto jedyne ruchome oznaki ludzkiej bytności. Szłam przez osiedle w kierunku lasu dobrze mi już znaną drogą. Na tyle, że mogłam zatopić się – ja w myślach, a moje ciało we mgle.
Z tej perspektywy nie była ona już tak gęsta, jak widziana z czwartego piętra bloku, wszystko w zasięgu ręku, wszystko, co mogłam dotknąć, było dobrze widoczne. Wzrok jednak sięgał dalej, niż wyciągnięta ręka, a tam kształty zlewały się już jeden po drugim.
Po dwudziestu minutach znalazłam się na skraju rozleglej łąki, w tle delikatną szarą plamą rysował się las. Wciągnęłam głęboko w płuca powietrze – było wilgotne i lekko pochłaniało rosiejącą trawą.
Poczułam ulgę. Ramiona stały się lżejsze, zupełnie jakby jakiś ciężar, który niosłam ze sobą, zaczął rozpuszczać się w tej mgle. Nie, to nie mgła – pomyślałam – jest sprawczynią mojej lekkości, to twardy grunt ścieżki, jaki miałam pod butami, wziął na siebie ciężar, ścieżki, która prowadziła mnie do mojego lasu.
Przywitał mnie milczeniem. Wiatr widać jeszcze spał, bo liście trwały zastygłe nieruchomo w wilgoci. Niektórym z nich było już jednak spieszno do ziemi, więc lgnęły do niej – bezszelestnie. Oto, po prostu liść, spaść musi, a ziemia go z wdzięcznością przyjmie.
A mgła?
Snuła się jeszcze przez jakiś czas to tu to tam. W miejscach, gdzie docierało nabierające blasku słońce, unosiła coraz wyżej – może zapragnęła stać się chmurą na niebie? Tam, gdzie ziemię okrywał cień, skraplała się na gałązkach, liściach i niciach pajęczyn. Ale przemijała, przywracając drzewom kontury, odsłaniając początek i koniec.
Każda mgła przemija. I ta przeminie.
Co jednak, gdy zniknie, odsłoni?
Czy będzie to las spokoju, wyraźnie granice początku i końca, czy pole bitwy, nad którym unosić się będzie tylko śmierć?
Las Lublinek – spacer we mgle
Tu u Ciebie jest spokój – kojący, niemal balsamiczny… Pozdrawiam
Potrzeba nam spokoju, choć nic nie zapowiada, by miał nastać. Szukam go więc w lesie na wędrówkach. Pozdrawiam.