W pochmurny listopadowy dzień z parafialnego kościółka jednej z podparyskich miejscowości wyruszył skromny kondukt żałobny: ksiądz, wdowa po zmarłym i kilkoro sąsiadów. Szli w milczeniu, nie spoglądając na siebie, jakby w obawie, że znowu doświadczą tego przejmującego do szpiku kości uczucia grozy, które zaledwie trzy dni wcześniej było ich udziałem.
Wówczas to zgromadzeni nad grobem ci sami żałobnicy żegnali tego samego zmarłego. Rzucając na jego trumnę grudy ziemi, szeptali: z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. A jednak – nie! Ku swojemu przerażeniu usłyszeli dochodzące z grobu stukanie, potem łomot, a następnie głuchy krzyk.
Gdy otworzyli trumnę zobaczyli, że ten, którego przed chwilą opłakiwali – żyje! Ale cóż, radość z przywrócenia do świata żywych, jaka pojawiła się po pierwszym szoku, trwała jednak u niedoszłego nieboszczyka krótko. Po zaledwie dwóch dniach śmierć ostatecznie i tak go dosięgła.
Tym razem jednak mężczyzna zadbał o to, by nie doświadczyć po raz drugi grozy pogrzebania za życia. Poprosił, aby lekarz, stwierdziwszy zgon, naciął naczynia krwionośne, upewniając się w ten sposób o jego nieodwracalności. Mimo to żałobnicy, idąc po raz drugi w kondukcie, myśleli z obawą: czy aby na pewno?
Takie i inne opowieści były w XVIII w. powszechnie znane. Stanowiły wyraz szerzącego się wówczas panicznego lęku przed pogrzebaniem za życia.
Z ust do ust przekazywano historie o wydobytych z grobu trumnach i noszących od wewnątrz ślady zadrapań; o trumnach, w których znajdowano szkielety ułożone w innych, niż to miało miejsce przy pochówku, pozach; o noszących ślady krwi zwłokach kobiety i leżącym przy niej martwym ciałku narodzonego już w trumnie dziecka.
Szerzyły się mroczne opowieści z prosektoriów o „obudzonych” podczas sekcji zwłok nieboszczykach. W XIX w. ukazało się na ten temat wiele książek. Jedna z nich, autorstwa niemieckiego lekarza i okultysty Franza Hartmanna (1838-1912), została wydana w 1895 r. pt. „Pochowany żywcem”. Autor zawarł w niej wręcz nieprawdopodobne opisy ponad 700 przypadków przedwczesnego pochówku.
Środowisko medyczne wyraźnie zdystansowało się od publikacji, mimo to zrobiła ona swoje – wzbudziła wśród ludzi przerażenie. Niektórzy, chcąc uniknąć sytuacji pochowania za życia, chwytali się różnych metod.
I tak w XIX w. powodzeniem cieszyły się np. „trumny bezpieczeństwa”. Zaopatrzone w różne dodatkowe akcesoria: dzwonki, chorągiewki, włączniki światła miały umożliwić „obudzonemu nieboszczykowi” wszczęcie alarmu.
Jedną z takich trumien zaprojektował szambelan dworu cara Aleksandra III, Kajetan hrabia Karnice-Karnicki. W wieku trumny wywiercono otwór. W nim umieszczono jeden koniec rury i umocowano tak, aby przylegał do klatki piersiowej zmarłego. Na drugim, wystającym na powierzchnię końcu montowano wentylator, chorągiewkę i dzwonek.
Jakikolwiek ruch w trumnie powodował ich uruchomienie. Wentylator dostarczał zamkniętemu w niej nieszczęśnikowi powietrza, dzwonek i chorągiewka alarmowały otoczenie.
Inne, dość ekscentryczne i „ostateczne” rozwiązania preferowali co poniektórzy pisarze, politycy czy artyści. Polityk i poeta Edward Bulwer-Lytton poprosił, aby przed pochówkiem zostało przebite jego serce, a pisarka Harriet Martineau poleciła lekarzom, aby odcięli jej głowę.
Przedwczesnego pogrzebania obawiał się także Hans Christian Andersen. Pisarz nosił ponoć przy sobie kartkę ze szczegółową instrukcją postępowania z jego ciałem po zgonie.
Żadne tych rozwiązań „technicznych” nie mogło jednak zastąpić właściwej diagnozy lekarskiej: niebudzący wątpliwości zgon. A jednak nie było to wówczas takie proste. Brak odpowiednich metod diagnostycznych, niewystarczająca wiedza na temat etiopatogenezy chorób, częste stwierdzanie zgonu bez udziału lekarza sprawiały, że dochodziło do błędnych rozpoznań.
Stanem doskonale pozorującym śmierć była np. śpiączka. Mogła ona wystąpić w przebiegu częstych wówczas chorób zakaźnych. Szczególnie niebezpieczne były okresy epidemii. Konieczność jak najszybszego wówczas chowania zmarłych nie pozwalała na przestrzeganie zwyczaju kilkudniowego oczekiwania z pogrzebem.
Do pozornej śmierci mogły prowadzić także inne zdarzenia: zatrucia, utonięcie, hipotermia. Mogły ją wywołać, przebiegające z wyniszczeniem lub odwodnieniem, choroby ogólnoustrojowe np. cukrzyca, niewydolność nerek, zapalenie mózgu.
Bardzo niebezpieczna była katapleksja – choroba neurologiczna objawiająca się utratą napięcia mięśniowego, a w najcięższych przypadkach także znacznym spowolnieniem tętna i niewyczuwalnym oddechem.
Trudności diagnostyczne sprawiały, że o pomyłkę nie było trudno, a wykryte błędy stanowiły dobrą pożywkę dla makabrycznych opowieści i podsycania lęku przed pogrzebaniem za życia.
Z drugiej strony jego źródłem były także niewątpliwe osiągnięcia medycyny w zakresie metod resuscytacyjnych. Od połowy XVIII w. coraz częściej pojawiały się doniesienia o sposobach skutecznego przywracania oddechu u niewykazujących oznak życia osób.
Zatem skoro człowieka, którego według dotychczas stosowanych kryteriów uważano za zmarłego, można było przywrócić do życia, to ilu nieszczęśników ożyło w grobie?
Takie i inne pytania skłaniały do poszukiwania różnych sposobów, pozwalających na jednoznaczne postawienie tylko jednej diagnozy: albo życie, albo śmierć.
(cdn.)
Tekst ten pierwotnie ukazał się w listopadzie 2015 r. w „Dzienniku Łódzkim”.