Po gubieniu się i odnajdowaniu, przeszkodach z powalonych drzew i deszczu kolejne dwa dni w Puszczy Białowieskiej zapowiadały się lajtowo. I takie też były – fizycznie. Bo w duszy…
Trzeciego dnia postanowiłam zwiedzić Białowieżę i okolicę, czwartego natomiast wyruszyć jeszcze przed świtem na poszukiwanie żubrów w naturze.
Będąc w Białowieży, nie można oczywiście pominąć Parku Pałacowego, zaprojektowanego pod koniec XIX wieku przez przez Waleriana Kronenberga.
Park Pałacowy
Nazwa, tego liczącego prawie 50 hektarów parku, wzięła się od wybudowanego na wzgórzu – na życzenie cara Aleksandra III – pałacu. Nie była to jednak pierwsza budowla w tym miejscu – wcześniej stał tu dwór myśliwski króla Augusta III.
Sam Park Pałacowy założony został w stylu ogrodu angielskiego – z dość swobodną aranżacją, bez form geometrycznych, z umieszczonymi w grupach roślinami. Parkowe aleje i ścieżki wytyczano po liniach krzywych i nie utwardzano ich.
Dziś, obok wartości historycznych i przyrodniczych, park ma również znaczenie użytkowe. Idealnie nadaje się na spacer dla każdego, także dla osób, które ze względu na stan zdrowia niekoniecznie mogą się wybrać na wędrówkę po puszczy, a chciałaby choć trochę w niej pobyć. Park Pałacowy jest bowiem częścią Białowieskiego Parku Narodowego.
Ja także przespacerowałam się po parku, a w tym spacerze towarzyszył mi bocian. Widać było, że czuje się u siebie i zupełnie nie przejmował się czyjąś obecnością – ani moją, ani innych osób.
Ale ja czułam jakiś niepokój…
Po obiedzie wyruszyłam na szlak prowadzący do tzw. Miejsca Mocy.
Miejsce Mocy
Miejsce Mocy koło Białowieży, to jedno z takich miejsc, które obrastając w legendę, bardziej przyciągają z tego powodu, niż ze względu na jakieś szczególne walory estetyczne. Choć i tych – temu konkretnie miejscu – odmówić nie można.
Ale zanim tam dotarłam miałam do przejścia 4 km przez Puszczę. Ten odcinek szlaku jest wyjątkowo łatwy, można rzec – dla każdego, gdyż prowadzi leśnymi drogami, na których nie można się zgubić.
A jednak nie wiedzieć czemu, gdy weszłam do lasu, mój niepokój nasilił się. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich dni byłam nad wyraz czujna i miałam nieodparte wrażenie, że las mi się przygląda.
Tak, wiem, brzmi to dziwnie, ale nie, nie zwariowałam. Dziś, już z perspektywy czasu sądzę, że była to reakcja na brak poczucia realnego zagrożenia, a raczej brak poczucia realnych trudności. Szlak łatwy, ja bez obciążenia plecakiem, zabłądzić nie było gdzie, więc mózg zaczął widzieć zagrożenia nierealne.
Każdy szelest spowodowany ruchem jakieś ptaka czy innego drobnego, leśnego zwierzęcia, a nawet wiatrem, interpretował jako czyjąś wszechogarniającą obecność – las stał się Lasem – jednym bytem, w którym się zanurzyłam i w którym byłam obca, więc należało mnie obserwować.
Do Miejsca Mocy dotarłam po ok. godzinie. Tak jak to opisują przewodniki, moim oczom ukazał się wśród drzew o interesujących kształtach kamienny krąg.
Jak się przypuszcza, było to wieki temu miejsce kultu dawnych Słowian. Tak o Miejscu Mocy piszą m.in. na portalu Ciekawe Podlasie:
Jak też podaje portal, miejsce to zostało odkryte przez przypadek w 1993 roku. Mianowicie trójka białowieżan, która tu trafiła, wchodząc na niewielką polankę, miała zwrócić uwagę na szczególnie pozytywne odczucia.
Radiesteci mieli potem wielokrotnie potwierdzić w tym miejscu podwyższone promieniowanie elektromagnetyczne wywołujące lepsze samopoczucie, lepszy odpoczynek, szybszą regenerację sił witalnych, a nawet pobudzenie intuicji.
Przyznaję – ja… nie poczułam tu nic nadzwyczajnego. Ale może jakaś gruboskórna jestem :-).
Moją uwagę zwrócił natomiast drewniany słup z obustronną inskrypcją (jak na zdjęciach).
Po jednej stronie było napisane: „Jeśli przyszedłeś po mądrość i wiedzę, pytaj, a będą ci odpowiadać„.
Po drugiej natomiast: „Jeżeli przyniosłeś tu swoje ja i chcesz urządzać świat, zapominając o Bogu, zostaw to miejsce w spokoju. Wracaj na swoje drogi. One i tak zaprowadzą cię do celu”.
Przyznam, że ta inskrypcja zastanowiła mnie. A Ty co o niej myślisz?
Z Miejsca Mocy do Białowieży wróciłam późnym popołudniem, by przed snem zrobić sobie spacer tym razem nad Narewką.
Rzeka i zalew, który tworzy Narewka, urzekły mnie. Wsiąkłam na amen, mogłabym tam chodzić godzinami, przyglądać się ptakom, słuchać ich śpiewu i szumu wiatru czeszącego szuwary. I tak bardzo chciałam zatrzymać na dłużej widok doliny Narewki, jaki rozciąga się ze znajdującej się przy trasie spacerowej wieży widokowej.
Wieczór nad Narewką przyniósł mi ukojenie i wyciszył niepokój dnia.
Trzy żubry i nie chodzi o piwo
Czwartego dnia obudziłam się tuż przed trzecią. Było jeszcze ciemnawo, ale świt miał wkrótce nadejść. Jeśli chciałam spotkać żubry w naturze, miałam mało czasu, by wyjść w teren i ruszyć na ich poszukiwanie.
Na szczęście właściciel noclegu, gdzie spałam, powiedział mi, dokąd powinnam się udać.
Ruszyłam drogą ku granatowoszaremu niebu i prawie czarnej o tej porze linii lasu.
Las przywitał mnie mroczną jeszcze ciszą. Z niepokoju dnia poprzedniego nie zostało we mnie ani śladu, już nie czułam, że Las mi się przygląda. Teraz miałam wrażenie, że po prostu mnie ignoruje. Jestem, bo jestem, ot, bez znaczenia, czy idę tą czy inną ścieżką.
Powoli zaczął tlić się świt. Niebo nabierało jaśniejszych barw. Drzewa coraz wyraźniej zaznaczały swój kształt. Indywidualizowały się.
Na skraj lasu wyszłam ok. wpół do czwartej. Moim oczom ukazało się rozległe pole, z jednym samotnym drzewem. To miało być tu. Miejsce spotkania z żubrami. Czekałam. I nic. Tylko dzień napierał coraz bardziej.
Rozejrzałam się jeszcze raz. O, jakaś pryzma ziemi, której wcześniej nie zauważyłam – pomyślałam sobie, patrząc na linię pola i majaczącego w oddali lasu. Tylko dlaczego staje się coraz większa?
I w tym momencie zrozumiałam, że to nie pryzma ziemi tylko żubr. A potem drugi i trzeci. Są! Żubry! Są!
Serce mi zadrżało, niestety, ręce też, a przecież miałam zrobić cudne zdjęcia! Starałam się jakoś opanować.
Patrzyłam, jak urzeczona. Żubry już nie były pryzmami tylko sobą – w całej okazałości – i wciąż się zbliżały, skubiąc sobie co nieco po drodze.
Majestatyczne, wolne, piękne.
A w polu stało drzewo, stałam ja, a żubry szły. Dla mnie jakby czas się zatrzymał. Patrząc przez teleobiektyw, miałam wrażenie, że są prawie na wyciągnięcie ręki.
I nagle zauważyły mnie i spojrzały mi prosto w obiektyw. Wszystkie trzy.
Zawahałam się, bo co się stanie, jak z jakiegoś powodu moja obecność im się nie spodoba? Ruszą na mnie? Uciekną?
Na wszelki wypadek rozejrzałam się, gdzie mogłabym się schować i jedyne, co mogło mnie uratować, to wejść na samotne drzewo. No cóż, nawet samotne drzewo może kogoś uratować.
Nie było jednak takiej potrzeby. Żubry uznały, że nie warto dalej się mną zajmować i zajęły się znów sobą. Jeszcze trochę pojadły i ruszyły z powrotem w las, z którego się wyłoniły.
Gdy znikły mi z oczu, stałam jeszcze dobrą chwilę.
Słońce już wzeszło. W sercu czułam radość i spokój zarazem. I w ogóle nie miałam ochoty wracać do łóżka, więc tuż po spotkaniu z żubrami poszłam znowu nad Narewkę.
Było po piątej. Niebo różowiło się, złociło, błękitniało. Światła poranka otulały rzekę muślinową poświatą, woda marszczyła się lekko pod muśnięciami porannego wiatru, ptaki robiły pobudkę.
Nad Narewką spędziłam kilka godzin, ale czułam się, jakbym była poza czasem.
I jakbym była tylko ja i Natura. Ja byłam częścią jej, gdzieś w niej rozproszona, a ona była we mnie.
Te dwa dni były zupełnie inne od pierwszego (Wyprawa w głąb Puszczy Białowieskiej – dzień pierwszy) i drugiego dnia wyprawy (Wyprawa w głąb Puszczy Białowieskiej – dzień drugi).
Całą drogę powrotną do domu myślałam o tym, dokąd rzeczywiście zaprowadziła mnie przez te cztery dni Puszcza.
Puszcza Białowieska – dzień 3 i 4
To wędrowanie po puszczach to nie przypadek. Czegoś szukasz, może niekoniecznie w lesie, a bardziej w sobie? A może warto nad tym się zastanowić, czy te wędrówki to nie jest ucieczka?
Coś w tym jest. Pomyślę nad tym…