Gdy byłam dzieckiem, jazda tramwajem linii 41 z Pabianic (gdzie mieszkałam) do Łodzi (np. na zakupy do popularnego wówczas domu handlowego UNIVERSAL), była niczym podróż, w trakcie której przemykają przed oczami oswojone, a przez to jakby niezauważalne już obrazy miejsc, i zastępują je inne, jakże przykuwające uwagę przez swą obcą świeżość.
Jadąc tak tym tramwajem, zawsze chciałam usiąść, by być tuż przy oknie i z nosem do niego przylepionym i z szeroko otwartymi oczami przyglądać się mijanym, jak w kalejdoskopie, widokom. Ot, po prostu, drzewom, domom, krzakom, starym, nie wiadomo czemu służącym zabudowaniom i rozlewającym się między nimi plamom nieba.
W sumie, patrząc z perspektywy czasu, nie było w tych widokach nic nadzwyczajnego. Łódź przecież, będąca od Pabianic w odległości zaledwie 40 minut drogi tymże tramwajem, nie była na końcu świata – jadąc, nie mijało się ani gór, ani mórz, ani jezior, czy oszałamiających rzek.
A jednak była to zawsze w jakiś sposób wyjątkowa podróż, w której między tymi mijanymi domami i drzewami wędrowały moje dziecięce myśli – gdzieś ku dali i nieznanej jeszcze przyszłości – i pojawiała się ekscytacja jedną z nich: ach, jak będzie cudownie, gdy będę dorosła i zobaczę, co jest za tymi domami i drzewami. Tam, gdzieś, daleko.
W drodze do Pabianic – jawa to czy sen…
Kilka dni temu, zmęczona zamartwianiem się przeprowadzką i tym stanem bycia pomiędzy, w jakim się obecnie znajduję, wybrałam się z Łodzi (gdzie mieszkam dziś) do Pabianic. Wyruszyłam spod dawnego UNIVERSALU, który czasy świetności dawno ma za sobą, linią zastępczą – autobusem Z41.
Szkoda, że linia tramwajowa jest w remoncie – pomyślałam i zajęłam miejsce siedzące przy oknie. Sobota, więc ludzi w autobusie było mało, pogoda słoneczna, ale szyby brudne, więc zdjęć robić się nie dało. Za to mogłam się skupić na przyglądaniu mijającym za oknem widokom, jak kiedyś, dawno, dawno temu.
I znów przesuwały się obrazy, te dzisiejsze, i te dawne, zachowane w pamięci, nakładały się na siebie, mieszały, wywoływały niczym fotografie w ciemni. Niektóre rozpoznałam, jakby czas się w danym miejscu zatrzymał, inne znów były zupełnie nowe, bez śladu dawności, jak np. okolice Portu Łódź.
Pamiętam, było to jakiś czas przed rozpoczęciem tej inwestycji, miałam serię dziwnych snów. W każdym z nich wyruszałam w drogę, gdzieś między Pabianicami a Łodzią, ale nie tramwajem, co mogłyby tłumaczyć wspomnienia z dzieciństwa, ale piechotą.
I w tych snach przedzierałam się przez chaszcze i gęsty las, potykałam na rumowiskach, pokonywałam rowy i góry piachu, grzęzłam w błocie i ocierałam o wysokie po pachy trawy. W niektórych z tych snów czułam jakby bezsens tej wędrówki, w innych wiedziałam, że czegoś szukam, czegoś ważnego, ale w żadnym nie mogłam sobie uświadomić, co to jest.
A jednak, mimo tej niewiedzy i błądzenia nie bałam się i pchana jakąś siłą poznania zaglądałam głębiej i głębiej w pogmatwany gąszcz gałęzi, by dostrzec coś więcej i więcej…
Tak jak sny niespodziewanie do mnie przyszły, tak po jakimś czasie samoistnie ustąpiły. Potem wracałam czasem do nich myślami z takim postanowieniem, by przejść tę drogę ze snu, ale przecież mającą swoje umiejscowienie, w realnej, nie sennej rzeczywistości. Nigdy jednak tego nie zrobiłam. A szkoda. Bo potem weszły buldożery, koparki, ciężkie maszyny i wszystko się zmieniło.
Dlaczego wybiera się te, a nie inne drogi?
W Pabianicach wysiadłam na przystanku przy Konstantynowskiej i poszłam prosto do ulicy Warszawskiej. I znów, gdzieś z zakamarków pamięci, zaczęły wywoływać się obrazy, niektóre już zupełnie porozrywane przez czas na ledwie rozpoznawalne fragmenty.
Tak, kiedyś, gdy miałam chyba z 15 lat, szłam tędy do domu od Cioci Weronki, która mieszkała przy Partyzanckiej. Dlaczego akurat tędy, skoro zwykle wracałam autobusem? Tego już dziś nie pamiętam. I nawet nie wiem, dlaczego akurat zapamiętałam tę chwilę bez szczególnego znaczenia – zwykły powrót do domu trasą inną niż zwykle.
Właśnie, może dlatego, że inną niż zwykle? Wybraną przypadkiem, czy po coś? Nie wiem…
Park, katastrofa i podwórkowy teatrzyk…
Gdy doszłam do Warszawskiej, skręciłam w prawo, w kierunku pabianickiego Zamku i okolicznego parku im. J. Słowackiego. Gdy zobaczyłam park, zrobiło mi się smutno, ale nie z powodu wspomnień, ale widoku, jaki ukazał się mym oczom.
Znaczna część drzew, tych bodajże najstarszych, a więc także z czasów mojego dzieciństwa, było połamanych, powyrywanych wręcz z korzeniami. Dwa dni wcześniej przeszła tędy wichura. Patrząc na leżące drzewa, przypomniałam sobie mój wiersz „Huragan”. Żal…
Z racji zniszczeń i związanego z tym ewentualnego niebezpieczeństwa park był zamknięty. Szkoda – pomyślałam. Nie bywałam w nim zbyt często, ale jeśli już, to były to bywania dla mnie znaczące. Swego czasu w parku była muszla koncertowa, gdyż park miał także charakter miejsca, gdzie odbywały się imprezy kulturalne.
W jednej z nich przyszło mi nawet raz wystąpić w ramach muzyczno-tanecznego zespołu dziecięcego (należałam do takowego, ale dość krótko). No cóż, przyznaję się, że ten mój występ jako kilkuletniej dziewczynki nie należał do udanych. Coś mi się pomyliło w układzie tanecznym i wprowadziłam na scenie trochę zamieszania. Prawdę mówiąc, to była katastrofa.
Ale z tym parkiem mam jeszcze inne wspomnienie. Tu sprawę wzięłam w swoje ręce. Było to chyba w piątej lub szóstej klasie podstawówki, gdy zamarzył mi się – zupełnie nie wiedzieć, dlaczego – podwórkowy teatr. Skrzyknęłam kilkoro dzieci, pojawiła się też jakaś starsza o kilka lat koleżanka i jakoś tak razem zaczęłyśmy robić przygotowania do występu. Była to bajka o Kopciuszku, w której miałam zagrać rolę jednej z tych okropnych sióstr.
To dziwne, ale sama ją sobie wybrałam, jakoś Kopciuszek z szansą na bycie królewną aktorsko mnie nie pociągał. Oczywiście, przyznaję, że w głowie miałam pomysł, by nieco moją rolę, wbrew oficjalnej linii bajki, rozbudować. Pomysłu jednak nie zdradzałam, miał się on ziścić w kulminacyjnym momencie.
Próby naszego podwórkowego, samozwańczego teatru odbywały się albo na podwórku u jednej z koleżanek (mieszkała w małym, drewnianym domu, jakich wówczas sporo było w Pabianicach), albo właśnie w tymże parku, w koncertowej muszli, wówczas dostępniej dla wszystkich.
Tych prób było kilka, zabawa była przednia, ale nasz teatrzyk nie przetrwał jednak próby czasu – czyli nawet miesiąca wakacji. Porozjeżdżaliśmy się bowiem na kolonie i teatrzyk upadł. Na wspomnienie o tym, uśmiechnęłam się, próbując sobie przypomnieć, jakąż to rozbudowaną rolę sobie wrednej siostry wymyśliłam, ale dziś niestety, nie pamiętam.
Kino, łzy, a życie to nie film
Spod zamkniętej bramy parku ruszyłam dalej, skręcając z Warszawskiej w ulicę Gdańską, gdzie – jak się okazuje – do dziś stoi kino i teatr w jednym. Na jego widok i tu pojawiły się obrazy.
Tym razem jest zima. Mam już 18 lat i jestem w klasie maturalnej. W kinie, które teraz nazywa się TOMI, a wówczas ROBOTNIK, grają kultowy film – „E.T.” Stevena Spielberga. Siedzę na seansie, obok siedzi mój chłopak, jest zimno, jestem opatulona białym szalem. I jest scena, gdy tytułowy ET patrzy w niebo i mówi z ogromną tęsknotą: Home! Home! A ja w tym momencie zanoszę się płaczem.
Ale nie tak, że mam zaledwie wilgotne oczy, ale tak, że te łzy płyną mi strumieniami po policzkach, co tam strumieniami, toż to istna Niagara leje się z moich oczu. Jest mi głupio. Jestem już dorosła, obok jest chłopak, a ja ryczę jak dziecko, bo kosmita woła do domu! Nie mogłam się opanować.
Dopiero mróz, jaki po wyjściu z kina uderzył mnie, jak biczem, w zapłakaną twarz, sprawił, że się opanowałam. Gdy wracałam domu, biały szal wokół mojej szyi całkiem zesztywniał – mokry od łez po prostu zamarzł.
Home! Home! – przypominałam sobie, stając tak teraz, po 38 latach, pod tym kinem. Weszłam do budynku. Rozejrzałam się – zmieniło się, wyładniało, pomyślałam. Na salę kinową nie zajrzałam, bo właśnie trwał seans. Już inny.
Tyle dróg, a welon unosi wiatr
Po wyjściu z kina poszłam w stronę ulicy Grobelnej, by dalej dojść do doliny Dobrzynki. Nagle bowiem zapragnęłam wejść między drzewa, w zieleń, w naturę, by tam zagubić na chwilę wspomnienia i jakieś dziwne uczucie, które tego dnia mi towarzyszyło od przyjazdu do Pabianic. Nie potrafię go nazwać. To jakby odurzenie, oszołomienie, tyle dróg, tyle wspomnień, realne, nierealne, było, nie było. Ach!
Po drodze zajrzałam jeszcze przy kościele pw. św. Mateusza. Nie był to mój kościół parafialny, więc bywałam w nim bardzo rzadko. Ostatnie związane z nim wspomnienie to ślub mojej Przyjaciółki z liceum. Ma 20 lat, widzę ją, jak idzie przez kościelny plac, wiatr lekko unosi welon, jeszcze się ogląda za siebie, bo ktoś coś woła. Uśmiecha się. Wygląda pięknie. Wchodzi do kościoła, wchodzi na nową drogę życia.
Pamiętam, byłam tym jej wyborem małżeństwa zaskoczona, bo przecież plany miała inne. A może tylko tak mi się wydawało?
Tyle dróg, czasem trzeba zawrócić…
Spod kościoła św. Mateusza ruszyłam w stronę Dobrzynki, rzeki kiedyś mocno zanieczyszczonej, dziś, ku mojemu zaskoczeniu, czystej. Gdy dotarłam do położonego wzdłuż rzeki bulwaru im. Feliksa Kruschego, znów ogarnął smutek i żal. Zobaczyłam jeszcze więcej połamanych drzew niż w parku – wielkich, powyrywanych z korzeniami, umierających. Bolało.
Poszłam wzdłuż rzeki, z pięknie porośniętym brzegiem pełnym różnorodnych dzikich kwiatów. Zaskoczyła mnie mnogość motyli, w tym roku jeszcze tyle ich nigdzie w jednym miejscu nie widziałam. W oddali słychać było piły, które powalone drzewa cięły na kawałki. A motyle, jak to motyle, tańczyły sobie beztrosko, wirując w powietrzu wokół siebie, jakby się przekomarzając, a przysiadłszy na kwiatostanach, przepychały się delikatnie, trącając skrzydłami.
Bulwarem doszłam do ulicy Grota-Roweckiego, by przy moście zagłębić się w gęstwinę doliny Dobrzynki. Tu kończył się bulwar, a zaczynała dzikość. Wąskie, ledwie widoczne ścieżki, wydeptane przez zwierzęta, wędkarzy i rozrywkową młodzież (spotkałam taką grupkę), to pojawiały się, to znikały wśród wysokich traw, krzewów i drzew.
W planach miałam, by dojść tędy aż do Lewityna, dużego zbiornika wodnego z plażą i zielenią wokół. Tu kiedyś, tuż nad wodą, była też restauracja, w której miałam swoje wesele. Chciałam zobaczyć, czy nadal jest i jak dziś wygląda to miejsce.
Patrząc na Google Maps, sądziłam, że da się jakoś dojść do Lewityna wzdłuż rzeki. Nie dało. Wątła ścieżka urwała się zupełnie, a pod butami zaczęłam czuć grząski grunt i wodę. Musiałam zawrócić. Szkoda – pomyślałam z postanowieniem, że przyjdę tu innym razem.
Wracając, natknęłam się wędkarza. – Wie pani, że tutaj są wydry i borsuki? – zagadał do mnie. Nie wiedziałam. I tym bardziej postanowiłam wrócić w tę dzikość, ale o innej, bardziej odpowiedniej do obserwacji porze. A i do Lewityna zawitam, może nie tędy, może inną drogą.
Tyle dróg…
Fotorelacja z pabianickiej wędrówki – tyle dróg…
Kino mojego dzieciństwa to również kino „Robotnik”. Zaliczyłam tam repertuar od poranków poprzez Portop,.W Pustyni i w Puszczy, Gwiezdne wojny, Poszukiwaczy Zaginionej Arki po Czas Apokalipsy. Ten ostatni seans w 5 osób, od tylu widzów grali i jakoś zebraliśmy wtedy desperacko 5+.
Niestety, kino w latach 90 zamieniono na szemraną dyskotekę, zostało zniszczone, porzucone przez właściciela i dziś to rudera w centrum miasta.
A trasa mojego dzieciństwa to pociąg do Warszawy, czasami krócej do stacji Szymanów (dziś Teresin Niepokalanów) na wakacje. I te same marzenia, że jak będę dorosła,.to odwiedzę te wszystkie miejsca po drodze. Właśnie postanowiłam, że odwiedzę 👍
W takim razie życzę cudownego odwiedzania, przeżyć – tych estetycznych i wewnętrznych. I daj, proszę znać, jak wrażenia. Serdecznie pozdrawiam 🙂