Mówicie, co chcecie, ale ja uwielbiam listopad. Oczywiście listopad w lesie i panującą w nim ciszę.
Dzisiejszą wędrówkę zaczęłam od jednego z moich ulubionych miejsc, czyli Neru w okolicach Okołowic. Rzeka przywitała mnie snującą się tuż nad taflą mgłą, wyglądało to, jakby woda parowała, jakby Ner zamienił się w gorące źródła.
Patrząc na tę parującą rzekę, aż mi się cieplej zrobiło! A nawet zachciało wejść do wody! Już widziałam oczyma wyobraźni, jak idę nurtem rzeki, to gubiąc się, to odnajdując w tej mgle. Eh, dziwne te myśli były…
Znad Neru skręciłam w las. Choć poza kilkoma sikorkami nie dostrzegłam żadnych żywych stworzeń, wcale nie czułam, że las jest martwy. Wręcz przeciwnie, czułam, że pod dywanami opadłych i butwiejących już liści, toczy się życie. Wielki rozkład materii bowiem już trwa, by to, co do niedawna karmiło się słońcem i sokami Matki Ziemi, wróciło do jej łona. Cykl życia musi się domknąć.
Ale że nie tylko rozmyślaniami o przemijaniu wędrowiec żyje, po kilku godzinach szwędania się po listopadowym lesie nadszedł czas, by posilić ciało. I dziś był ten dzień!
Mianowicie nastąpiła inauguracja mojej nowej mini kuchenki na patyki oraz kuksy. Znalazłam odpowiednie miejsce z dala od ścieżek, wypakowałam z plecaka sprzęt i rozłożyłam mini obóz.
Mimo że patyki były mokre (na szczęście zabrałam z domu suchą korę brzozy, którą szybciutko rozpaliłam krzesiwem), kuchenka sprawdziła się super. Gdy woda się zagotowała, ja zaparzyłam sobie w kuksie kawę.
A potem piłam ją pośród lasu, w ciszy, i wcale nie przeszkadzał mi w tym śnieżny kapuśniaczek, który akurat zaczął padać. Kawa smakowała wybornie!
Listopad, las i cisza, to naprawdę bardzo udane zestawienie i cudowna recepta na spełniony dzień.
Fajne zdjęcia i relacja.
Dziękuję 😊