To było dawno, ponad 14 lat temu. Od dwóch lat uczyłam się jeździć konno. Pewnego dnia zachwycona, a jakże, swoimi postępami w terenie, postanowiłam rzucić się na głęboką wodę. Ruszyłam z grupą nieznanych mi wcześniej siedmiu facetów na rajd konny. Kierunek? Ukraina.
Do Terespola, skąd miał się zacząć nasz ośmiodniowy dniowy rajd, dojechaliśmy busem z naszym polskim organizatorem. Przywitał nas Dymitr, organizator rajdu po stronie ukraińskiej i właściciel stadniny. Konie już na nas czekały, jak się potem okazało były bardzo dobrze przygotowane. Mnie przypadł w udziale dość wyrywny wierzchowiec – Zamet.
Organizacja rajdu była taka, że jadąc na Zbrucz i Seret, mieliśmy zrobić przez te kilka dni pętlę, by wrócić do Terespola. Wyżywienie zapewniał Dymitr, o określonych porach w ciągu dnia, na miejsce, na które mieliśmy akurat dotrzeć, przejeżdżał wcześniej samochód ze stołami, ławami, garkuchnią i cudowną Wierą, która nam przygotowywała smaczne posiłki.
Stoły były rozstawiane na łące, w polu, w lesie, czyli tam, gdzie akurat było miejsce. Wieczorem zawsze było ognisko. Panowie, których jak wspomniałam, zupełnie wcześniej nie znałam, okazali się bardzo sympatyczni. Każdy niósł ze sobą jakąś swoją historię życia, więc przy ognisku opowieściom nie było końca.
Na spoczynek po całym dniu jednak wyczerpującej jazdy szliśmy ok. godziny 24. Na szczęscie daleko iść nie trzeba było, bo nocleg był w namiotach. Pobudka była ok. 5-6 rano, gdyż najpierw trzeba było się zająć końmi, dopiero potem sobą. W teren ruszaliśmy ok. 7 rano, ok. 13 do 15 był tzw. popas i nasz obiad, a ok. 19 kolacja. Dziennie robiliśmy ok. 30-40 kilometrów.
A wrażenia? Cudne. Ta Ukraina, którą wtedy widziałam, bardzo mi się podobała. Przede wszystkim, jak się okazało, wybraliśmy bardzo dobrą porę roku – tuż po żniwach, ale jeszcze przed jesienną orką pól. To sprawiało, że mogliśmy galopować ławą po bezkresnych polach pokrytych ścierniskiem.
Podczas jednego z takich galopów, gdy lejcie wzięłam w zęby, a ręce rozłożyłam na boki (jak bohaterka na Titanicu), poczułam, że frunę. Nie, nie spadłam z konia, po prostu tak się dostosowałam ciałem do rytmu galopu Zameta, że miałam wrażenie, że jestem Pegazem.
Nasz rajd nie odbywał się jednak tylko po bezkresnych polach i łąkach, były też przeprawy przez rzeki, gęste lasy, a nawet strome, kamieniste pagórki, gdzie każde poślizgniecie się konia mogło zakończyć się katastrofą. Podczas tego raju przeżyłam też najdziwniejszą dla mnie burzę.
Zaskoczyła nas nocy, gdy namioty mieliśmy rozstawione w szczerym polu. Dosłownie w ciągu zaledwie kilku minut prawie że pływaliśmy w nich, a pioruny śmigały tuż nad naszymi głowami niczym karabinowe kule. Takie miałam wrażenie. Wszystko jednak zakończyło się dobrze.
A dziś?
Ukraina…
Boże, jak bardzo świat się zmienił od tamtego czasu.
Kierunek Ukraina – fotorelacja