Sfrustrowana codziennym pośpiechem jeszcze niedawno marzyłam: ach, niech świat zatrzyma się choć na chwilę, bym mogła go dogonić! I marzenia się spełniają. Świat się zatrzymał, choć nie tak, jak bym chciała.
Zupełnie nie tak. Bo świat nie tylko się zatrzymał, ale wywraca się i rozpada.
A jednak dziś już jestem spokojna. Nie czuję lęku, jak jeszcze kilka dni temu, choć może powinnam, gdyż wieści z Italii, Hiszpanii czy USA o rozmiarach epidemii i tempie jej szerzenia się całkowicie takowy by uzasadniały.
Wciąż rosnące liczby zachorowań i zgonów dla wielu są znakiem nachodzącej apokalipsy, jeśli nie w wymiarze teologicznym, to na pewno zdrowotnym. Wielu żywi przekonanie, że czeka nas to samo w Polsce, a są też tacy, którzy twierdzą, że u nas będzie jeszcze gorzej.
Jak faktycznie będzie, nie wiem, choć moja wiedza medyczna i pewna intuicja (nazywam tak nieuświadomioną wiedzę) podpowiada mi, że tak źle, jak wieszczą niektórzy, u nas jednak nie będzie. I obym się nie myliła.
Jestem więc spokojna, ale nie jest to spokój wynikający z niedoceniania zagrożenia, czy braku refleksji nad sytuacją.
Jest to spokój, jaki się pojawia w człowieku, który przez lata czuje, że COŚ się musi wydarzyć, bo świat zmierza donikąd, ale nie potrafi tego ani dokładnie nazwać, ani się tego pozbyć. I to COŚ tkwi w nim jak zadra, chodzi za nim jak cień.
I nagle to COŚ, co zaprzątało mu głowę, nachodziło w snach, domagało się ujęcia w poetyckie metafory, ale wciąż było nieuchwytne, ziszcza się. Materializuje i daje się nazwać. Epidemia. Ulga, bo to przecież konkretne zagrożenie, a nie tylko tlące się gdzieś w zakamarkach umysłu „oczekiwanie na COŚ strasznego”.
Spokój ten byłby jednak nic nie wart, a wręcz byłby głupotą, gdyby nie angażował w potrzebne działania, by minimalizować skutki epidemii. Te podejmuję zarówno jako członek wspólnoty, dostosowując się do powszechnych zaleceń, jak i zawodowo, jako lekarz, wykonując najlepiej, jak potrafię, swoje zadania w poradni.
Ale spokój ten byłby nic nie wart, gdyby nie prowokował też do przemyśleń nad sensem drogi, którą w życiu zmierzam, dokonywanych przeze mnie wyborów, planów i marzeń.
Tak, marzyłam przecież, by świat się zatrzymał. I co? I ja, zamiast go dogonić, zatrzymałam się wraz z nim. Tu i teraz doświadczam ograniczeń, a moje tak ambitne, acz wobec nieszczęścia, jakie dotyka wielu ludzi, bardzo trywialne plany, np. wielkich podróży tu i tam, oddalają się w bliżej nieokreśloną przyszłość.
No cóż, dotychczas wielki i gwarny świat skurczył mi się zaledwie do drogi do poradni, wyjścia do osiedlowego sklepiku i opustoszałego kościoła, do wyciszonych ulic i spaceru do pobliskiego lasu. Na jak długo? Nie wiem. I czy znów się poszerzy do dotychczasowych rozmiarów? Też nie wiem.
A jednak zadziało się też coś dziwnego. Ten, tak dziś obkurczony, świat, który różnymi możliwościami i pokusami mniej czy bardziej wypełniał mnie, pociągał na różne sposoby, zajmował uwagę, teraz odpuścił i zwolnił we mnie przestrzeń.
Czasem odczuwam ją jako pustkę, w której nie ma nic – żadnej myśli, żadnych poruszeń serca, dosłownie nic, czego można by się chwycić.
Czasem natomiast jako otchłań – w dole ciemność, w górze jakby za mleczną szybą migotliwe światło, a dookoła gęsta cisza wody, ja w niej zawieszona, dryfuję, bez celu.
A czasem znów przybiera postać niekończącej się rozległej skalnej wyżyny, z której nie widać nic, poza horyzontem, więc w którą stronę pójść, nie wiadomo.
Niezwykła to przestrzeń uwolniła się we mnie. Na razie daję jej istnieć takiej, jaką jest, bo ona dała mi czas, by poszukać odpowiedzi na pytanie: DOKĄD IDĘ?
Świat się zatrzymał. W sumie jakoś wewnątrz tego nie czuję, bo nic się w moim życiu nie zmieniło. Nie mamy kwarantanny, nie jesteśmy odcięci od środków do życia. Pracujemy nadal, spędzamy razem czas. Jedynie czego nam brak to podróży, zwiedzania, poznawania świata takim pięknym jakim jest.
Ja czuję i zastanawiam się, jak długo to potrwa i jak nas zmieni.
[…] to też druga z kolei Niedziela Palmowa pod znakiem pandemii i drugi Wielki Tydzień […]