Gdzieś w małym miasteczku była sobie dziewczynka o imieniu Weronika. Miała dwanaście lat, dwa warkocze, kokardy jak motyle i mieszkała z mamą w starym domu po babci. Dom, jakich wiele w tej okolicy, był ani mały, ani duży, w dzień zupełnie zwyczajny, ale w nocy? O!, w nocy działy się w nim niezwykłe historie. Klucz.

Stopnie stromych, dębowych schodów, którymi Weronika wchodziła co wieczór na górę do swego pokoju, by położyć się spać, każdej nocy szeptały sobie opowieści. Czasem ledwie słyszalnie, ale czasami tak głośno, że pochylona ze starości poręcz musiała je uciszać: ciii, cii, cii. Ale cóż, stopnie jak to stopnie przez ponad sto lat nie jedne stopy wprowadzały na piętro i sprowadzały na dól, miały więc wiele historii do opowiedzenia.

Zwykle wtórowała im komoda, choć doświadczona przez czas, gdzieniegdzie przeżarta przez korniki i ociężała od rodzinnych pamiątek, to wciąż chętna, by wtrącać swoje trzy grosze, skrzypiąc przy tym raz smutno, to znowu radośnie szufladami. Towarzyski był także leżący w korytarzu pasiasty chodnik, który to zwijał się ze śmiechu, to płakał z żalu frędzlami.

Tym nocnym szeptankom z zaciekawieniem przysłuchiwały się wiszące na ścianach obrazy. Same też miały wiele do opowiedzenia, niejedno przecież widziały i nie wszystko mieściło im się w ramach, żal byłoby więc się tym nie podzielić. Dlatego też, gdy tylko udało im się wejść w słowo stopniom, prężyły się płótnem, napinały, by dać upust swoim opowieściom.

Milczący był jedynie zegar. Duży, masywny, stał w ciemnym kącie na końcu korytarza, tuż przy wejściu do dawnego pokoju babci, i nie mówił nic. Nie wydawał żadnych dźwięków, jęków, stęknięć, zupełnie jakby go nie było. Nie wybijał także godzin, co przecież zwykle czynią stare, szanujące się zegary.

Stał tak z opuszczonymi wskazówkami, które zawsze wskazywały jedną godzinę – dwadzieścia po ósmej, czyniąc zegar punktualnym raz rano i raz wieczorem.

– Mamusiu, dlaczego ten zegar nie chodzi? – dopytywała Weronika, przyglądając się z uwagą tarczy zegara i wiszącego nieruchomo wahadła. I zawsze dostawała tę samą odpowiedź: – Nie chodzi, bo nie mam klucza, aby go nakręcić.

Gdy mama Weroniki mówiła te słowa, zawsze zerkała ukradkiem na wiszący nad komodą obraz – portret swojej matki, a babci Weroniki. Już dawno powinnam cię gdzieś schować, myślała, przymykając oczy, by złagodzić przenikliwy wzrok matki, a kładąc przy tym odruchowo rękę na głowie córki, lekko, prawie niezauważenie, przyciągała ją do siebie. – Poza tym ten zegar bardzo głośno chodził – dodawała pośpiesznie mama – i przeszkadzałby ci w spaniu.

I taka oto rozmowa pomiędzy mamą a Weroniką powtarzała się prawie co wieczór, a nienakręcony zegar wciąż milczał i milczał.

Aż pewnego razu Weronika postanowiła to zmienić. Było to po tym, jak miała jeden z tych swoich snów, które nawiedzały ją od miesięcy i powtarzały tę samą historię.

Noc w nich była księżycowa. Weronika stała nad brzegiem jeziora i patrzyła w ogromną tarczę srebrzystego globu, wznoszącą się tuż nad taflą wody. Robiła krok ku niemu, potem drugi, trzeci, rozbijając odblask Pana Pełni na tysiące łusek, kołyszących się niczym małe łódeczki. Woda najpierw zakrywała Weronice stopy, potem uda, brzuch, ramiona, głowę, aż Weronika nie mogła oddychać. Zwykle w tym momencie budziła się, cała mokra ze strachu, że utonie.

Tym razem jednak było inaczej. Gdy woda sięgnęła ramion, Weronika uniosła je i rękoma zaczęła powoli rozgarniać wodę. Na ciele poczuła jej miękkość i chłód. Płynąc tak po świetlistej ścieżce, patrzyła cały czas w oblicze Pana Pełni. Jego tarcza stawała się coraz większa i większa, aż Weronika uświadomiła sobie, że nie patrzy już na księżyc, lecz na tarczę wielkiego zegar. Tego, który stał w kącie korytarza i milczał. Gdy Weronika obudziła się, wiedziała, że musi go uruchomić.

Gdy nadeszła następna noc i pora spania, Weronika położyła się jak zwykle, ale nie zasnęła. Leżąc w ciemnościach, nasłuchiwała dochodzących z dołu dźwięków. To mama krzątała się jeszcze w kuchni, lecz gdy zamknęły się drzwi od jej pokoju, a przez szparę pod drzwiami do pokoju Weroniki przestało się sączyć przygaszone światło, Weronika wiedziała, że mama poszła spać. By mieć pewność, że zasnęła, Weronika odczekała jeszcze dłuższą chwilę. W domu zapanowała cisza.

No dobrze, już czas – pomyślała Weronika, wstając z łóżka. Gdy jej stopy, w poszukiwaniu w ciemnościach bamboszy, dotknęły chłodnej podłogi, po plecach jej przeszedł dreszcz. To pewnie z zimna – pocieszyła się i najciszej, jak umiała, ruszyła w kierunku drzwi. Nacisnęła klamkę i prawie bezszelestnie otworzyła je na korytarz. A jednak w domu nie było zupełnie cicho.

Gdzieś tam na dole zaskrzypiał stopień, jednak na schodach nikogo nie było. To pewnie ze starości – znów pocieszała się Weronika, by uspokoić szalejące w klatce piersiowej serce. To jeszcze bardziej podskoczyło, gdy komoda wydała z siebie jakby westchnienie, leciutkie, jak podmuch letniego wiatru. Weronika zerknęła w jej stronę, dostrzegłszy jednak przyzwyczajającym się do ciemności wzrokiem, że ta stoi zupełnie nieruchomo w tym samym miejscu, co zawsze, nieco się uspokoiła.

Powolnym krokiem, prawie na palcach, ruszyła więc w koniec korytarza. Pod jej nogami gładko ścielił się jaśniejszą plamą chodnik, prowadząc wprost do zegara. Ten stał w kącie i milczał z opuszonymi, niczym kąciki ust, wskazówkami.

Aleś ty smutny – pomyślała Weronika – pewnie dlatego, że nie możesz chodzić. Tylko jak ja cię uruchomię, skoro nie mam klucza? – wyszeptała, przyglądając się dziwnie teraz jaśniejącej tarczy zegara. Zaskoczona tym Weronika rozejrzała się i dopiero teraz dostrzegała, że to blask księżyca, jaki zaczął dochodzić przez niewielkie okienko z drugiego końca korytarza, tak rozświetlił zegar. Ale ten wciąż milczał.

Weronika patrzyła i patrzyła, aż nie wiedzieć czemu, nagle wspięła się na palce, podniosła ręce, odchyliła szybkę od tarczy zegara i, pokonując opór starego mechanizmu, uniosła wskazówki – dużą ustawiła na dziesiątce, małą na dwójce. – No, wreszcie się uśmiechasz – powiedziała półgłosem Weronika do zegara. Ten jednak nadal milczał. Nie wydarzyło się nic.

A jednak coś się wydarzyło. Gdy księżyc przesunął się o kilka stopni, rozświetlił nieco ciężkie, mosiężne wahadło, zwisające u tarczy, niczym sznur na szyi. Wahadło wyraźnie ciągnęło ku ziemi. – Oczywiście, że też od razu o tym nie pomyślałam! – prawie wykrzyknęła Weronika, zaskoczona swoim odkryciem. – Po prostu muszę cię poruszyć! – wyszeptała do siebie, uchylając delikatnie przeszklone drzwi zegara.

Gdy dotknęła dłońmi wahadła, by nadać mu bieg prawo-lewo-prawo-lewo, z wrażenia aż zakręciło się jej w głowie. A co, jeśli mama się obudzi i będzie zła, że ruszam zegar? – przemknęła niespokojna myśl, ale Weronika wiedziała, że musi to zrobić. Choćby nie wiem co, musi i już.

Weronika popchnęła wahadło – prawo-lewo-prawo lewo – wahadło zaczęło się bujać leniwie, ale rytmicznie.

– Nareszcie. Myślałem, że się ciebie nie doczekam, Weroniko! – odezwał się nagle, przerywając milczenie, stary Zegar i, poruszony, westchnął głęboko: – A przecież już czas.

Zdumiona tym Weronika, nie wiedząc, czy to jawa, czy może jednak sen, zacisnęła mocno powieki, a potem znów otworzyła oczy, ale Zegar patrzył na nią, uśmiechając się. Wahadło bujało się leniwie, ale rytmicznie – prawo-lewo-prawo-lewo…

– Czekałeś na mnie? – zapytała wciąż zadziwiona Weronika. – Dlaczego więc tyle czasu milczałeś?

– Och, tyle wokół jest gadania, szeptów i podszeptów, a to schody, a to obrazki, no wiesz, wszystko wokół opowiada jakieś historie, więc ja chciałem zwrócić twoją uwagę milczeniem. Bo wiesz, Weroniko, w milczeniu tyle się mieści, tyle słów, tyle opowieści, ale teraz już czas. Już na ciebie czas…

– Czas? Na mnie? Co to znaczy? – Choć Weronice wcale nie było zimno, przeszedł ją dreszcz.

– Nie bój się – rzekł miękko, jak tylko potrafił Zegar, ale zaraz dodał stanowczo: – Teraz musisz szerzej odtworzyć moje drzwi i wejść do mnie. Uważaj tylko na wahadło – liczysz: prawo, lewo, prawo, lewo, tik, tak, raz, dwa, raz, dwa… i wchodzisz, bo na ciebie już czas.

Weronika, jak zaczarowana, posłusznie otworzyła szeroko drzwi i, obserwując wahadło, liczyła: prawo, lewo, prawo, lewo, tik, tak, raz, dwa, raz, dwa…, zrobiła krok i weszła wprost do brzucha Zegara. W nozdrzach poczuła najpierw kurz, a potem zapach starej dębiny przyprawionej nutką geranium – ulubionych kwiatów jej Babci. Gdzieś z głębin Zegara dolatywał jeszcze jakiś zapach – tak, to zapach drożdżowego ciasta, które Babcia kiedyś piekła specjalnie dla Weroniki.

W Zegarze było ciemno, wahadło tykało – idź, idź, idź, Weronika ruszyła więc wgłąb Zegara, idąc za zapachem. Z każdym krokiem ten stawał się coraz bardziej intensywny, aż Weronika poczuła w ustach smak kruszonki i soku z malin. Mlasnęła z rozkoszy.

– Weroniko! Weroniko! Chodź na podwieczorek! – Z głębi Zegara dobiegał jakiś dobrze znajomy głos.

– Babciu, to ty? – odpowiedziała mu Weronika. – Gdzie jesteś?

– Jestem tutaj, Weroniko, chodź do mnie – odparła stanowczo Babcia. – I kochana moja – dodała już z uśmiechem – otwórz wreszcie te oczy.

Gdy Weronika otworzyła je, zobaczyła dużą, strojną w kwiecie i skąpaną w letnim, późnopopołudniowym słońcu rozłożystą lipę. Pod nią stał stół nakryty białym obrusem, a na nim ciasto i sok malinowy. Przy stole siedziała Babcia w zielonej sukni i z upiętymi w kok siwosrebrzystymi włosami. Na koku siedziały motyle, siedziały też na ramionach Babci, piękne, duże, kolorowe, i w ogóle – cały ogród był pełen motyli.

– Babciu, gdzie ja jestem? – zapytała zadziwiana tym widokiem Weronika.

– Jesteś, gdzie będziesz, i gdzie ja jestem – odpowiedziała z powagą Babcia.

– Ale Babciu, ty przecież nie żyjesz! – Gdy Weronika wykrzyczała te słowa, poczuła silny ból w dole brzucha, tak silny, że zabrakło jej tchu, w oczach zaczęło jej ciemnieć, wszytko dokoła szarzało, kwiaty więdły, ciasto stawało się suche, sok pokrył się pleśnią, i tylko motyle były takie same i nic nie robiły sobie z tej nagłej, ponurej przemiany.

Także Babcia wydawała się być tym zupełnie niewzruszona, wciąż siedziała przy stole, nieruchomo, motyle nadal siedziały na jej koku i ramionach. Ale nie tylko, motyli było więcej, dużo więcej, siedziały też na klatce piersiowej Babci, jej brzuchu, a nawet na twarzy.

– Babciu, babciu, wyjdź spod tych motyli! Udusisz się! – zawołała ze ściśniętym z bólu i przerażenia głosem Weronika. Ponieważ Babcia siedziała nieporuszona i wciąż milczała, Weronika zgięta w pół ruszyła w jej stronę, by odegnać motyle.

Gdy była już blisko, podniosła ramiona i zaczęła machać rękoma. Motyle podniosły się całą chmarą i wirując w powietrzu, puszczały migotliwie pawie oczka. Weronice od tego motylego tańca znów zakręciło się w głowie i poczuła, że się dusi.

Nagle motyle zniknęły, a zamglonym oczom Weroniki ukazała się Babcia. Już nie była w zielonej sukience ani z kokiem na głowie, lecz bieliła się czaszką i pustą klatką żeber. Babcia wciąż siedziała przy stole – naga, aż do samych samych kości, i niema – tylko na jej kościotrupiej szyi połyskiwał wiszący na łańcuszku klucz. To pewnie ten od zegara – pomyślała ostatkiem sil Weronika. A potem nastała ciemność.

***

– Weroniko, córciu, co ci jest?! – krzyczała przerażona mama, pochylając się nad córką i potrząsając ją za ramiona. – Ocknij się, proszę! Weroniko, ocknij się!

– Mama? – wyszeptała Weronika. – Mamuś, to ty? Tak się boję, proszę, weź te motyle, weź te motyle! – Weronika zaczęła machać rękoma, jakby się przed czymś broniła, to otwierać, to mrużyć oczy.

– Weroniko, uspokój się, tu nie ma żadnych motyli! Chodź, pomogę ci – powiedziała już spokojniej mama, podtrzymując za ramiona Weronikę. – Możesz wstać?

Weronika, opierając się o mamę, powoli wstała i rozejrzała się. W korytarzu paliło się światło. Zegar stał tu, gdzie zawsze, i… uśmiechał się wskazówkami: duża na dziesiątce, mała na dwójce. Tylko wahadło, nieruchome, znów ciążyło ku ziemi, a Zegar milczał. Weronika westchnęła i ruszyła z mamą do swojego pokoju.

– Mamo, miałam straszny sen… – zaczęła opowieść, siedząc na swoim łóżku. Gdy Weronika opowiadała o powracających od miesięcy dziwnych snach, zegarze, cieście, lipie, babci, kościach i motylach, mama przez cały czas milczała. Aż do chwili, gdy Weronika wspomniała o kluczu, jaki wisiał na szyi babci.

– Weroniko, córciu moja, a jednak już czas… – powiedziała zduszonym głosem mama i głęboko westchnęła. – Weronika, słysząc to, spojrzała na mamę oczyma wielkimi jak spodki. Już przecież słyszała te słowa…, tak, mówił tak Zegar, mówił, że już czas. Widząc przerażenie córki, mama zaczęła tłumaczyć:

– Weroniko, nie bój się i mnie wysłuchaj. Jesteś już dużą dziewczynką i musisz poznać prawdę. Twoja Babcia była… – bojąc się nazwać rzecz po imieniu, mama na chwilę zawiesiła głos – …po prostu była kobietą niezwykłą. Twoja babcia miała moc, szczególny dar, taki, który jest błogosławieństwem, ale i przekleństwem, w zależności od tego, jak się go używa, a teraz ty…

– Mamo, ale ja nic z tego nie rozumiem… – wtrąciła zagubiona w tym wszystkim Weronika.

– Choć ze mną, córciu, coś ci pokażę. – Mama wzięła Weronikę za rękę i zaprowadziła na korytarz, do komody, nad którą wisiał portret babci. – Spójrz, widzisz co babcia ma na szyi? – zapytała mama i dostrzegając na twarzy Weroniki zdumienie, dodała: – Tak, to jest klucz, klucz do zegara, babcia nazywała go kluczem Czasu i Przemiany. To ten klucz widziałaś w tym swoim śnie, choć tak naprawdę, no cóż, to nie był sen. To był znak, że się zaczęło, tak, zaczęło się, znowu się zaczęło i ten klucz będzie teraz twój, Weroniko.

Mówiąc to, mama wysunęła szufladę i sięgnęła po schowane w głębi niewielkie, zielone pudełko. Otworzyła je. Na aksamitnej poduszeczce leżał mosiężny klucz. Końcówka jego była prosta, zaledwie wydrążony w trzonku otwór, ale za to uchwyt. Ten był niezwykły, w kształcie misternie wyrzeźbionego motyla z pawimi oczkami na skrzydłach.

Weronika, widząc go, zadrżała, skuliła się i poczuła znany jej z tego snu-nie-snu ból w dole brzucha. Trwało to jednak zaledwie chwilę, bo zaraz pojawiło się rozpływające w okolicy serca dziwne ciepło, które powoli zaczęło wypełniać ją całą. Ból ustąpił, mięśnie się rozluźniły, oddech uspokoił.

Weronika wyciągnęła rękę i dotknęła klucza. Klucz był chłodny i ciepły zarazem, delikatny, a jednak mocny, prosty, a jednocześnie skomplikowany. Było w nim wszystko, co być powinno. Choć nie znała jeszcze jego siły, Weronika poczuła, że jest już gotowa, by przyjąć dar. I nagle bardzo tego zapragnęła.

– Tak, już czas, mamo – powiedziała z powagą i wzięła w dłonie swoje długie włosy. Zawijając je w kok, by odsłonić kark, dodała: – Zawieś mi, proszę, ten klucz na szyi.

Mama chwyciła klucz za przyczepiony do motylich skrzydeł łańcuszek i zapięła go córce. Misterny motyl połyskiwał metalicznie na tle białej, nocnej koszuli. Weronika sięgnęła dłonią do klucza i przycisnęła go mocno do ciała. Odwróciła się w stronę portretu babci i patrząc jej w oczy, wyszeptała: – Jestem, gdzie byłaś, będę, gdzie jesteś, przede mną droga, mój Czas i Przemiana. – Choć nie do końca jeszcze Weronika rozumiała te słowa, to wiedziała, że to właśnie je musiała w tym momencie wypowiedzieć. I uśmiechnęła się.

Mama spoglądała to na portret swojej matki, to na córkę z kluczem na szyi. Tak bardzo chciała uchronić ją przed tym, co jednak było nieuniknione. Przed przeznaczeniem, przed czasem i przed przemianą, swoją małą córeczkę. Okłamała ją więc, że nie ma klucza od zegara, okłamała ją też, co się stało z jej babcią. A przecież czas musi się wypełnić. Musi…

– Chodź, mamo, teraz muszę uruchomić kluczem Zegar. – Weronika przerwała zamyślenie mamy. – Już czas, by znowu ruszył. A potem opowiesz mi prawdziwą historię babci, bo to będzie też moja historia.

(ciąg dalszy nastąpi)


Klucza Czasu i Przemiany

Wędruję, piszę i fotografuję, by oswajać przemijanie i inspirować do wędrówek, gdyż każdy czas jest dobry, aby ruszyć w świat. “Opowieści Wędrowne” to blog o tym, co możesz znaleźć, będąc w drodze.

Subscribe
Powiadom o
guest

2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Zoska
Zoska
2 lat temu

Kiedy będzie ciąg dalszy?