A jednak to prawda! Pora dnia robi różnicę. A jeśli do tego pojawi się mgła, to przepis na magię chwili prawie gotowy. Oto świt nad Nerem.
Ner pomiędzy mostem na ul. Szadkowskiej a Konstantynowem. Znam to miejsce, byłam tam wiele razy w ciągu dnia i pod wieczór, ale po raz pierwszy o świcie. Godzina? Powiedzmy, że nieludzka, 4.20, tuż przed wschodem słońca, i powiem Wam – szkoda, że tak późno. I choć świt już był w pełni, to i tak było warto.
Mgła zakrywa, mgła odkrywa…
Na dzień dobry i jakby w nagrodę za tak wczesne odwiedziny miejsce nad Nerem przywitało mnie mgłą – cudną, srebrzystą, pobieloną, wylewającą się do rzeki niczym wodospad. Znane kształty brzegów Neru były jakby z innej krainy, a mgła, to zakrywała, to odkrywała je, snując się leniwie.
Gdzieś tam płynęły sobie kaczki, leciały żurawie, gdzieś w zaroślach buszowały zwierzęta.
Świt. Chwila jedna, druga… a potem wzeszło słońce.
Jego pierwsze promienie dostrzegłam w prześwicie pomiędzy drzewami, zupełnie jakby ktoś puścił z ogromnej latarki snop światła, by odszukać jakąś zgubę w przybrzeżnych trzcinach.
Zachwyciłam się, szkoda jednak, że żadne z tych zdjęć nie oddaje tego wyjątkowego widoku. Ale od czego jest Wasza wyobraźnia!
A mgły? Stały się złotawe, świetliste, by wkrótce pod wpływem coraz mocniej grzejącego słońca oddać ostatnie swe tchnienie.
Koziołek sarny…
Po zachwycie nad świtem, dotarłam na wybrane wcześniej miejsce, gdzie zamierzałam w ukryciu posiedzieć ze dwie godziny, licząc, że pojawią się sarny i żurawie. Widziałam je tam kilka dni temu. I sarna rzeczywiście była, a dokładniej płeć męska, czyli koziołek.
Co prawda liczyłam, że najpierw się schowam, by móc obserwować z ukrycia, ale stało się inaczej. Gdy tylko koziołek sarny mnie zauważył, zaczął mnie głośno „obszczekiwać”. Wyraźnie chciał mnie przegonić. Po chwili dostrzegłam dlaczego.
W dość wysokiej trawie przemykała cichcem ona – sarna, partnerka koziołka. Zaimponował mi, wyraźnie chronił swoją wybrankę. A przy tym pięknie wyglądał w snujących się jeszcze po łące mgłach.
Czekanie…
Gdy tak siedziałam sobie w ukryciu, wypatrując tym razem żurawi, czas jakby przestał istnieć. Być może sprawiły to falujące na lekkim wietrze trawy, a może muzykujące w nich świerszcze albo jej zapach. A może wszystko to razem? Patrzyłam i podziwiałam też misterną pracę pająków, pomiędzy trawami rozwieszone były ich pajęczyny – iście koronkowa robota, wyglądały jakby, rozwieszone, suszyły się z rosy w porannym słońcu.
Żurawie usłyszałam z daleka, ale musiały mnie chyba zauważyć, bo nie wylądowały, tylko, jak gdyby nigdy nic, poleciały w sobie znane, inne miejsce.
Słońce było już coraz wyżej, opuściłam więc łąkę i ruszyłam w stronę lasu, by się nieco schłodzić w jego cieniu.
Bociany…
Dotarłam na drugi brzeg Neru. I gdy tak szłam sobie w stronę Konstantynowa, dostrzegłam bociana. Brodził w wodzie po kolana, spokojnie wypatrując w niej jakiegoś smacznego kąska. Drugi buszował tuż obok na łące.
Idąc powolutku, udało mi się podejść do nich nieco bliżej, pomyślałam, że kiedyś, w dzieciństwie, widywałam je na wsi znacznie częściej niż teraz. Nasze zwykle boćki stają się coraz bardziej niezwykle. No cóż, a bociany wreszcie przyuważyly mnie i postanowiły odlecieć, ale bez szczególnego pośpiechu. A potem jeszcze jakiś czas cudnie kołowały mi nad głową.
Powrót…
Mijała ósma godzina wędrówki, gdyby nie upał i to, że kończyło mi się picie, zostałabym tam dłużej. Nie chciało mi się wracać do domu. Wciąż byłam nienasycona.
I pewnie tak już zostanie. Na szczęście.
Piękne i klimatyczne zdjęcia!
Dziękuję 😊
Potrafisz znaleźć urok w pozornie nudnym miejscu.
Bo może te miejsca nie są nudne, tylko potrzeba trochę uważności?