Było to dawno, ale nie tak dawno, by nie pamiętać, że było. Codziennie rano kupował dwie świeże bułki i gazetę w pobliskim kiosku. Czytał ją do śniadania – przynosiła wieści ze świata, karmiła obrazami miejsc, ludzi i zdarzeń, zasiewała słowami. Czytał w bezruchu, kamienny, i myślał – czy to możliwe?
Gdy po śniadaniu sprzątnął ze stołu – zawsze zostawała mu nietknięta druga bułka z masłem i konfiturą – wychodził z domu i siadywał w swoim starym ogrodzie. Nie zajmował się nim już od lat, bo i po co, dla kogo, skoro jest sam. Siadywał w bezruchu, kamienny, przymykał oczy i myślał – czy to możliwe?
Przesiadywał tak długo, na kamieniu, tuż obok pnia starego drzewa, godzinami, w słońcu i deszczu, gdy było ciepło i gdy było zimno, a nawet wtedy, gdy wiał wiatr. Słuchał go wówczas uważnie i cierpliwie, bo przynosił wieści z daleka i stąd, co bliskie. Słuchał w bezruchu, kamienny, i myślał – czy to możliwe?
Wysłuchawszy wszystkiego, co było szumem tego świata, wąską ścieżką, wśród skarłowaciałych jabłoni, pochylony, powoli, krok za krokiem wracał do domu pustego ciszą. By zabić ją, mówił: – Potrzebuję napić się teraz gorącej herbaty. Mówił i myślał – czy to możliwe?
Gdy nadchodziła noc, zapalał lampę przy starym, dębowym biurku, otwierał szufladę, ciężką, pełną zapisanych kartek i fotografii, odgarniał je i brał do ręki leżące na dnie szuflady małe, zielone pudełko. Trzymał je długo, obracał w skostniałych palcach, gładził. Trzymał, kamienny, i myślał – czy to możliwe?
A potem, znużony rozmyślaniami całego dnia, po skrzypiących schodach szedł na górę do sypialni. Kładł się do zimnego łóżka, gasił światło, nakrywał pierzyną, przykładał głowę do poduszki i czekał w bezruchu, kamienny, na sen. Czekał i myślał – czy to mo… sen jednak przychodził zbyt szybko, by dokończyć myśli.
Wraz ze snem pojawiały się…, nie, nic się nie pojawiało. Sen miał głęboki, kamienny, bez marzeń sennych, bez wzruszeń i poruszeń. A gdy budził się rano, znów myślał – czy to możliwe? A potem wstawał, szedł po dwie bułki i gazetę, którą potem czytał w bezruchu, kamienny, do śniadania…
Aż pewnego dnia wszystko się zmieniło. Nastało poruszenie. Już przy śniadaniu wiedział, że jest inaczej, bo zapytał na głos sam siebie – czy to możliwe, abym nigdy nie żył? To samo, a nawet więcej, zadziało się w ogrodzie – czy to możliwe, abym nigdy nie żył, nic nigdy nie poczuł, niczego nie posmakował?
Jeszcze gorzej było, gdy pił gorącą herbatę – czy to możliwe, abym nigdy żył, nic nigdy nie poczuł, niczego nie posmakował, niczego nie pragnął i za niczym nie tęsknił?
Zupełna katastrofa jednak nastąpiła, gdy oglądał małe, zielone pudełko – czy to możliwe, abym nigdy żył, nic nigdy nie poczuł, niczego nie posmakował, niczego nie pragnął, za niczym nie tęsknił i nigdy nikogo nie kochał? O Boże! – wyrwało się z ust westchnienie.
Kładąc się spać, już wiedział, że to jego ostatni sen. Przyłożył głowę do poduszki, pomyślał, znużony tym całym swoim życiem-nie-życiem – czy to możliwe, abym nigdy żył, nic nigdy nie poczuł, niczego nie posmakował, niczego nie pragnął i za niczym nie tęsknił, nigdy nikogo nie kochał i by nikt nigdy mnie nie kochał?
Dokończył myśl, ale sen nie przyszedł, powtórzył myśl swoją i znowu nic, aż wreszcie zmęczony niespaniem i ciągłym pytaniem, czy to możliwe, zebrał się na odwagę i zadał sam sobie na głos pytanie – ale dlaczego???
Dlaczego?
Cisza, kamienna cisza. Nic.
Wsłuchany w nią już nie zadawał pytań. Znał przecież odpowiedź: – Jestem kamienny – powiedział i zasnął.
***
Było to niedawno. Zapuszczony dom z zapuszczonym ogrodem po latach czekania znalazł wreszcie nowego właściciela. – Cudownie! – szeptały między sobą stare, bezpłodne już jabłonie. – Cudownie! – skrzypiały przygarbione schody. – Cudownie! – szumiał wiatr, plącząc się w gałęziach. Cudownie! Cudownie! Cudownie! – ścieliła się radośnie cisza.
Nowy właściciel, starszy pan, wszedł do swojego ogrodu. – Trzeba zrobić porządek – powiedział półgłosem i rozglądając się po chaszczach, dostrzegł za krzakami, w głębi, jakiegoś człowieka. Czy to możliwe, że ktoś tu jest? – pomyślał, idąc w tamtą stronę.
Odgarnąwszy gałęzie, zaskoczony widokiem nowy właściciel nagle przystanął. Tuż obok pnia drzewa, na kamieniu siedział kamienny mężczyzna. Miał przymknięte powieki, twarz zamyśloną, dłonie oparte na kolanach – jedną bez palca, ciało gołe, spękane, które, jakby z litości, by chronić je przed zimnem, porastały wysepki porostów, a na stopach, wchodząc w szczeliny, ścielił się współczująco mech.
Kamienny kruszał.
Chcesz poczytać inne „Chwile”? Link tu: CHWILE