Jak przystało na sobotni wieczór, mam nadzieję, że macie trochę wolnego od pracy czasu. Bo ja chętnie Wam go zajmę. Oczywiście nie pracą – taka wredna nie jestem, ale literaturą. I to moją.

Ponieważ każda osoba pisząca najchętniej namawia do czytania swoich tekstów (niektórzy, w swojej wybitnej skromności, nie przyznają się do tego ;-), tak i ja zapraszam do przeczytania mojego opowiadania pt. „Warkocz”.

Opowiadanie to ukazało się w zbiorze opowiadań pt. Chimera, który wydałam na przełomie 2018 i 2019 roku. Och, właśnie pisząc to, po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak ten czas szybko płynie! A ponieważ wszyscy mamy go za mało, choć w sumie każdy ma tyle samo, bo 24 godziny na dobę, to opowiadanie opublikuję w trzech odcinkach, przez trzy kolejne soboty.

Dziś odcinek pierwszy. A więc zaczynamy! Warkocz ze zbioru opowiadań Chimera.


Warkocz

Podmuchy mroźnego powietrza, omiatając twarz Basi, raz za razem zamieniały łzy w diamenty. Te w ostatnim akcie rozpaczy, czy to chwytając się rzęs, czy przytulając do policzków, iskrzyły się nieznośnie, niepotrzebnie zwracając uwagę przechodniów.

Szal, w którym mogłaby się schować przed ich ciekawskimi spojrzeniami, już dawno zgubiła, nawet nie pamięta, kiedy. Kołnierz starego płaszcza wyliniał chyba zeszłej zimy, a czapka, cóż czapka, zbyt mała, by po wielu praniach mogła pomieścić jej płomienny warkocz. Długi, gruby, mocny, trójskrętem zaplątany w siebie, mógłby posłużyć za sznur.

Dzisiaj Basia miała jednak inne plany. Sznur nie był jej potrzebny, więc rozplotła warkocz, którego każdy splot wciąż pamiętał jego dłonie. I trzymał jego zapach. Jego – myślała – mężczyzny jej życia, którego poznała zaledwie dwa lata temu.

Starszy od niej o dwadzieścia lat i bywający na salonach zjawił się w jej życiu nagle. Pewnego styczniowego dnia, tak po prostu wszedł do jej pracowni malarskiej i już od progu powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu:

– Proszę pani, chciałbym zamówić u pani portret mojej żony. To ma być dla niej niespodzianka, więc przyniosłem zdjęcie.

Mężczyzna podszedł do starego, dużego stołu pokrytego niezliczonymi plamami kolorów, dziesiątkami słoiczków i pomarszczonych od wyciskania tubkami farb, pełnego rozczochranych pędzli i szkiców i trzymając fotografię w dłoni, kontynuował:

– Polecił mi panią mój przyjaciel. Widziałem też pani dzieło – jego portret. Tak, wygląda majestatycznie, nawet bardziej niż on sam. – Mężczyzna uśmiechnął się jednym z tych uśmiechów, które powodują, że kobietom miękną podbrzusza i położył zdjęcie na niewielkim skrawku wolnej powierzchni stołu.

Basia nie lubiła malować porterów z fotografii, wolała mieć w zasięgu wzroku i dłoni żywy model, by mierzyć go spod przymrużonych powiek. Wolała badać każdą wypukłość i zagłębienie ciała, każdy cień i rozświetlenie, każdą nierówność skóry i najmniejszą zmianę jej barwy, jakby chciała zajrzeć pod jej powierzchnię. Aż do samej duszy.

Bo prawdziwe oblicze – mawiała – kryje się zarówno w rzucających głębokie cienie bruzdach, jak i ledwie widocznych zmarszczkach, w szerokim uśmiechu, jak i drobnych drgnieniach mięśni, które szukając ucieczki przed smutkiem, z trudem unoszą kąciki ust.

– Dobrze, niech będzie ze zdjęcia – powiedziała Basia, dziwiąc się swoim słowom, i spojrzała na fotografię. Była na niej niewątpliwie piękna kobieta tuż po czterdziestce. Piękna i smutna – pomyślała.

Gdy Basia pochylona nad stołem oglądała zdjęcie czy jest wystarczająco dobre, by zrobić z niego portret, fala włosów spłynęła jej na twarz. Nim zdążyła je odgarnąć, mężczyzna zrobił to za nią. Zrobił to tak, jakby robił to od zawsze. To wtedy po raz pierwszy jej włosy chwyciły zapach jego dłoni.

Tak, włosy szczególnie chłoną wonie tego świata, chwytają je łapczywie, jakby chciały stać się wszechświatowym flakonem perfum i czarować zmysły, nawet wtedy, gdy oczy zapomną obraz.

– Krzemieński jestem. Jan Krzemieński – powiedział mężczyzna i skłonił głowę, uznając, że to dobry moment, by się wreszcie przedstawić. Z iskrą w oku dodał: – Ma pani piękne włosy. I takie płomienne.

– To po babce i po matce też – odparła Basia z powagą i, nie wiedząc czemu, dodała: – Obie nie miały szczęścia w miłości, ale… – Basia zawiesiła głos i rozejrzała się po swojej maleńkiej pracowni, która jednocześnie była mieszkaniem. Tylko najpotrzebniejsze sprzęty: metalowe łóżko, szafa, jakieś krzesła, kąt kuchenny i łazienkowy. Większość miejsca zajmowały blejtramy, rozpoczęte obrazy lub te, które już czekały na swoich właścicieli. – …ale za to miały talent – dokończyła już z uśmiechem.

– Pani też go ma – powiedział Krzemieński i delikatnym ruchem, jakby głaskał skrzydła motyla, by nic nie straciły na swoich migotliwych barwach, przesunął dłonią po włosach Basi.

– Po babce mam też imię – powiedziała miękkim głosem Basia, przymykając powieki.

– A po ojcu, co pani ma po ojcu? – zapytał Krzemieński.

– Po ojcu? – powtórzyła Basia, otwierając nagle szeroko oczy. – Po ojcu mam… – zaczęła, ale na wspomnienie, że właściwe nie zna swojego ojca, zamilkła.

Nastała cisza. Krzemieński więcej nie pytał, tylko przyglądał się włosom Basi.

– Portret w typowym rozmiarze, jak te na wystawie, będzie do obioru za trzy tygodnie – powiedziała już chłodno Basia, chcąc przerwać tę niezręczną sytuację.

– Ale ja nie wytrzymam tych trzech tygodni bez pani! – wykrzyknął nagle Krzemieński i znowu dotknął włosów Basi, tym razem zatapiając w ich gęstwinę swoje mocne place.

I odtąd robił to codziennie, stając się Janem.

cdn.


Opowiadamia "Chimera"Więcej o książce CHIMERA możesz się dowiedzieć TU. A jeśli Cię zainteresuje, to możesz ją także TU kupić :-). Zapraszam!
 

Wędruję, piszę i fotografuję, by oswajać przemijanie i inspirować do wędrówek, gdyż każdy czas jest dobry, aby ruszyć w świat. “Opowieści Wędrowne” to blog o tym, co możesz znaleźć, będąc w drodze.