„Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga, chodź, opowiem ci bajeczkę, bajka będzie…” krótka.

Mrugnięcie iskry to moment, chwila, bajka więc nie może być długa, i może dlatego potem, nawet jako dorośli, tęsknimy za tym uczuciem, którym nas bajka napełnia. Też na chwilę…

***

Do Hotelu Bäckagården w Ystad dotarłam już po zmroku. Tu, w Ystad, mam wrażenie, że po zachodzie słońca robi się szybciej ciemno niż po drugiej stronie Bałtyku, ale mimo że hotel położony jest przy wąskiej, dość ciasnej średniowiecznej zabudowie uliczce, to nie odczułam ciemności wieczoru.

Drzwi wejściowe i fasada hotelowego budynku były bowiem podświetlone przyjemnym ciepłym światłem. Klimatu dodawała też uliczna latarnia sącząca żółtawe, rozproszone światło.



By się dostać do środka, wyszukałam kod do drzwi, który wcześniej otrzymałam mailem, i… stanęłam jak urzeczona.

Nie wiem, czy to styl, w jakim jest urządzony ten hotel, mianowicie połączenie vintage i rustykalności (które uwielbiam), czy ciepło światła dochodzące z pomieszczeń, a może panujący tu głęboki spokój sprawiły, że poczułam się jak w bajce, w której są tylko dobre wróżki i każda historia kończy się dobrze.

Co ciekawe, pierwsze wrażenie miałam takie, że w hotelu nie ma nikogo oprócz mnie. Nie ma tu bowiem żadnej recepcji, gdzie trzeba się zameldować i odebrać klucz do pokoju, a recepcjonistka wytłumaczy, co gdzie jest. Do tego hotelu wchodzi się po prostu jak do domu.

Na dole znajduje się niewielki przedsionek, otwarty dla gości salon, jadalnia i kuchenne zaplecze oraz jeden pokój gościnny. Pozostałe pokoje, chyba w liczbie sześciu, są na górze, gdzie wchodzi się po stromych, krętych, lekko skrzypiących drewnianych schodach.

Wrażenie bajkowości miejsca podkreśla też kolorystyka wnętrz oraz to, że wszystko wydaje się jakby mniejsze, jak w domku wróżki, której nie widać, ale której dobrą obecność się po prostu czuje.

Gdy znalazłam swój pokój numer 6, uświadomiłam sobie, że chyba jednak w dwóch innych pokojach ktoś jest albo przynajmniej są zajęte.

Nie słyszałam co prawda nikogo, ale pokoje, które czekały dopiero na gości, miały klucz w zamku, a drzwi były uchylone, jakby chciały zaprosić, by się w pokoju rozgościć. Natomiast te pokoje, które już swoich gości przyjęły, miały drzwi zamknięte.

Oczywiście drzwi do mojego pokoju były uchylone. Otworzyłam je szerzej, ale powoli i z zaciekawieniem, jakbym zaglądała do jakiejś komnaty, nie wiedząc, co zobaczę.

Pokój urzekł mnie od razu. Przy dużym łóżku, na stojących po obu stronach nocnych stolikach, i nad niewielkim stolikiem pod oknem paliły się lampki, rozpraszając ciemność. Intensywna zieleń ścian, soczysta, czerwono-zielona krata wezgłowia łóżka, biała pościel, małe, mansardowe okienko, przez które zaglądało ciepłe światło ulicznej latarni sprawiły, że poczułam się, jakbym trafiła do jakiejś bajki, zaciekawiona, co będzie dalej, ale pełna dobrych przeczuć.

Sny miałam intensywne, ale nie męczące. Po nocy czułam się wypoczęta.

Rano zeszłam na śniadanie do jadalni. Fotele uszaki, kanapy, poduszki, drewniane stoły, kredens, lampki, kwiaty, różne ozdoby zdecydowanie zachęcały, by tam usiąść z filiżanką kawy.

W jadalni z gości były trzy osoby i kobieta, która zapewne to śniadanie przygotowała. Jej siwiejące blond włosy i ciepło szare oczy od razu przykuły moją uwagę i znowu nasunęły myśl o dobrej wróżce (tak, wiem, to głupie).

Przywitałam się, kobieta odpowiedziała i uśmiechnęła się do mnie, a zmarszczki na jej twarzy ułożyły się tak, jakby uśmiechała się całe życie.

Potem, gdy jadłam swoje śniadanie, zerkałam na nią, jak dokłada na bufet kolejne porcje, jak układa pieczywo, jak sprawdza, czy wszystko jest w porządku. Był w jej ruchach spokój, a bułeczki w koszyczku układała tak, jakby lubiła to robić najbardziej na świecie.

Nie wiem, ile w tym było koniecznego wyuczenia swej roli, ale ile jej samej. Ja jednak nie odczułam żadnej sztuczności w jej zachowaniu.

Aż do końca śniadania trwałam w poczuciu, że jestem w czyimś domu, gdzie każdy gość może czuć się jak u siebie, a nie w hotelu.

Po śniadaniu wyruszyłam na miasto.

Każdy kolejny wieczór, gdy po całym dniu chodzenia wracałam na noc do hotelu, i każdy poranek, gdy jadłam śniadanie, przynosił to samo odczucie bajkowości miejsca i sytuacji, choć już nie tak intensywne jak za pierwszym razem.

Ostre światło dnia, zamiast przytłumionego, wieczornego światła lampek, wydobywało bowiem niedoskonałości i odzierało miejsce z magii wieczoru i poranka, choć fizycznie nic się tu przecież nie zmieniało.

Bajka za dnia stawała się realnością – pokój hotelowy to pokój hotelowy, śniadanie to po prostu śniadanie. Życie to życie, nie magia.

I ta myśl dawała mi przyjemne poczucie prawdziwości i  stabilności.

Ale wtedy rodziła się też we mnie tęsknota za tym mrugnięciem iskiereczki. Za tą chwilą, w której można poczuć się jak w bajce. Za chwilą, która rodzi tęsknotę…

***

Bajki w życiu są potrzebne, ale dobrze, że nie trwają wiecznie, że można z nich wyjść, by znowu zatęsknić.

Za inną bajką. Tą prawdziwą. Codzienną.

Ja wracam dziś do swojej…



 

Wędruję, piszę i fotografuję, by oswajać przemijanie i inspirować do wędrówek, gdyż każdy czas jest dobry, aby ruszyć w świat. "Opowieści Wędrowne" to blog o tym, co możesz odkryć, będąc w drodze.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Najwięcej głosów
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze