Tego roku we Wrocławiu lipiec był ponad miarę gorący. Nie tylko od upału. W mieście szalała zaraza. Zmieniała oblicze miasta i twarze ludzi. Jak wytrawna artystka malowała na nich strach i niedowierzanie. I krosty – te jawiły się niczym pieczęcie na wyroku: dożywocie czy śmierć?

Czarna ospa, do niedawna daleka i obca, teraz bliska i najprawdziwsza z prawdziwych, jak przewodniczka na szlaku zabierała napotkanych na swej drodze ludzi. Profesor, robotnik, pijak, abstynent, brudny, czysty – wszyscy bez wyjątku mogli spotkać się z nią i ze sobą nawzajem, jak nigdy wcześniej. To ona rozdzielała bliskich, a łączyła obcych. Ona wyznaczała kategorie: zdrowy, podejrzany, chory, trup.

Kilka dni temu ksiądz Marek dołączył do podejrzanych i trafił do izolatorium. Na kwarantannę. Jak Bóg da i lekarze też dadzą radę, to po trzech tygodniach opuści na własnych nogach to otoczone murem i kordonem milicji miejsce odosobnienia. Jak ktoś zawiedzie, to pójdzie dalej: do szpitala albo na cmentarz. Teraz ospa wyznaczała kierunek. A jeszcze nie tak dawno to on był jak drogowskaz i wskazywał grzesznikom drogę nawrócenia. Choroba jednak zmienia ludzi – myślał, patrząc na przebywających w izolatorium i słuchając ich rozmów. Tak z bliska, nie przez kratę konfesjonału. Jakież kostropate jest to życie. I jakie prawdziwe.

Choć w mieście grasowała ospa, on sam, aż dotąd, nie myślał o niej wiele. Jako kapłan robił, co trzeba było robić. I tak od piętnastu lat. Gdy kilka dni temu został poproszony przez starego Karbowiaka o namaszczenie dla chorej żony – nie zdziwił się. Kobieta męczyła się od miesięcy, gasła. Niedawno wyszła ze szpitala i nie chciała tam wracać. Jak nadchodzi śmierć – mówiła, to żaden lekarz nie pomoże, tylko ksiądz. Więc poszedł do niej.

W pokoju, gdzie leżała kobieta, panował mrok. Pozaciągane, ciężkie i ciemne zasłony nie przepuszczały dziennego światła. Na stole stał krzyż i świeca. Jej nikły płomień wydobywał z mroku przygarbioną postać Karbowiaka. Oj, boi się chłop, że jak mu żona zemrze, to on sam zostanie – pomyślał ksiądz Marek i przystąpił do sakramentu.

Gdy kobieta z twarzą zwróconą do ściany wyszeptała grzechy, ksiądz Marek, odmawiając modlitwę, pochylił się ku niej, by namaścić olejem. Gdy dotknął jej czoła, kobieta odwróciła się nagle. Ksiądz Marek zamarł. Twarz umierającej była cała pokryta krostami. Ospa – pomyślał. A jednak dokończył znak krzyża i modlitwę. Ospa nie może przecież stać się dla kobiety przeszkodą do zbawienia.

– Ma pan telefon i gazetę? – zapytał po wszystkim Karbowiaka. – Mężczyzna skinął głową w kierunku komody.

Obok czarnej skrzynki aparatu leżała rozłożona gazeta. W niej zakreślony na czerwono numer telefonu. Do sanepidu. Karbowiak pewnie chciał zadzwonić, ale mu żona nie dała – pomyślał ksiądz Marek i wykręcił numer. A potem Karbowiak trafił do szpitala – był już chory. Karbowiakowa na cmentarz. Nawrócona. A ksiądz Marek, jako podejrzany z pierwszego kontaktu, do izolatorium.

*

Leżąc tu teraz nocą, na łóżku pod oknem, spoglądał w jej otchłań i rozmyślał.

Ale nie tylko on nie mógł spać. W pokoju było jeszcze siedem osób. Ciszę od czasu do czasu zakłócało skrzypienie starych łóżek, niespokojnych od przewracających się z boku na bok ciał. Ze ściśniętych piersi co chwila wyrywały się westchnienia. Pozbawione fasonu poduszki tłumiły słowa przekleństw rzucane w pustkę nocy i duszy. Tęsknota za normalnym życiem mieszała się z wściekłością. I strachem. Bo każdego dnia wszyscy zadawali sobie pytania. Czy wyjdę stąd na własnych nogach? A może zapakują mnie w szmaty nasączone chloraminą, zrobią ze mnie kokon i wyniosą pod osłoną nocy w trumnie przez bramę? Albo jeszcze gorzej, może przyjdzie mi się ulotnić przez komin stojącego w ogrodzie starego dezynfektora? Przecież widać, że wydobywa się z niego dym – szeptali.

Choć dezynfektor nie służył do palenia zwłok, jak głosiła plotka, to jego wygląd nasuwał skojarzenia z krematoryjnym piecem. Za dnia starali się nie spoglądać w jego stronę. A w nocy, leżąc w łóżkach, rzucali się niespokojnie pomiędzy rozpaczą a nadzieją.

– Śpi ksiądz? – Z rozmyślań wyrwał księdza Marka ściszony głos Pawlaka. Mężczyzna trafił tu prosto z taksówki – wiózł chorą na ospę do szpitala. Za dnia więcej milczał niż mówił, za to nocą wciągał w rozmowy. Jakby mu było pod osłoną ciemności łatwiej jakiś ciężar z serca zrzucić.

– Nie śpię.

– Ja też nie. Ja, proszę księdza, wierzący to za bardzo nie jestem, ale tak sobie myślę. Po co Panu Bogu te choroby? Dlaczego tak ludzi nimi gnębi? Taka ospa na ten przykład, po co mu ona? – Pawlak na chwilę zawiesił głos. – Przecież jak tak człowieka ta zaraza chwyci, jak go obsypie, to tak mu gębę zmieni, że go sam Pan Bóg nie rozpozna, gdy, nie daj Boże, a może daj Boże, biedak stawi się przed Jego oblicze. Ech, z taką gębą to już chyba tylko do piekła trza iść. Ale ja tam żałuję…

– Dobrze, że żałujesz. Żal za grzechy to dobry początek, by pojednać się z Bogiem – ożywił się ksiądz Marek.

– Ale, proszę księdza, ja tam mojej Jadźki żałuję! Żałuję, że dałem jej odejść. Piłem. Głupi byłem. A kobita z niej, jak się patrzy, wszystko na swoim miejscu ma, tylko brać – mówił rozmarzony Pawlak. – No, ten tego, ksiądz to może nie bardzo jednak coś o tym wie. No, ale ksiądz przecie to też chłop, nie?

– Czystość ślubowałem, panie Pawlak. Czystość.

– A co? A baba to brudna jest, czy co? – obruszył się Pawlak. – Moja Jadźka to czyściutka taka, że aż miło. Ale ona chciała tylko, bym tyle nie pił i czułe słówka szeptał. A przecie chłop musi wypić i nie od gadania jest, ale od roboty. Ale teraz tęskno, oj, tęskno… – Pawlak poruszył się niespokojnie w łóżku i westchnął.

W pokoju nastała cisza. Gdzieś w oddali pod osłoną nocy szczekał pies.

– Nie jest dobrze człowiekowi samemu, gdy nie może baby obłapić, przycisnąć tak od serca. Niedobrze, jakby martwy już był… – westchnął po chwili ponuro Pawlak i zamilkł. Jakby martwy… – powtórzył w myślach ksiądz Marek i znużony rozmową zasnął.

*

Nad ranem do izolatorium przywieziono dwadzieścia nowych osób z kontaktów. Dotychczasowi kwarantannowicze wiedzieli, co to oznacza i jak tylko dostarczono do ośrodka śniadanie, od razu stanęli w kolejce. Profesor, robotnik, panna, mężatka, równo jeden za drugim, byle załapać się na posiłek. Dla nowych zabrakło.

– A ksiądz wie? – Tuż za plecami ksiądz Marek usłyszał niby-ściszony głos Kowalikowej i poczuł szarpnięcie za łokieć. – A ksiądz wie, że tutaj nawet lafiryndy zwożą? O ta, tam, co siedzi pod ścianą, niech ksiądz patrzy. Wymalowana jak obrazek i to nie święty wcale, gołymi cyckami świeci, że z daleka widać, co to za jedna. Wstydu wcale nie ma. Jak jej ospa tę wypacykowaną gębę krostami przeorze, to zapamięta na całe życie – perorowała Kowalikowa, przeżuwając sztucznymi zębami starą bułkę z serem.

– Pani Kowalikowa, po co tak język sobie pani strzępi plotkami? Niech pani da spokój. – Ksiądz Marek przerwał jej z niecierpliwością, wstał od stołu i jakby chciał tej gadatliwej babie zrobić na złość, ruszył z kubkiem gorącej herbaty prosto w kierunku „lafiryndy”. Kowalikowa tylko wydęła usta i krzyknęła za nim:

– A ja tam swoje wiem. Ja porządna kobita jestem. A lafirynda to lafirynda i dobry Boże nie pomoże. I ksiądz też nie. I jeszcze wpadnie, jak śliwka w kompot – dodała z przekąsem.

Ksiądz Marek podszedł do przykrytego ceratą stołu stojącego w kącie prowizorycznej jadalni.

– Proszę, niech się pani napije – powiedział i podał kubek siedzącej przy nim kobiecie. Z bliska wyglądała na dużo młodszą, miała może ze dwadzieścia lat. To mocny makijaż dodawał delikatnym rysom jej twarzy lat i wulgarności.

– Dziękuję – odparła zdziwionym i zmęczonym głosem kobieta i po chwili wahania wzięła kubek. Nie zwracając uwagi na jego wyszczerbiony brzeg, upiła łyk płynu, który miał być herbatą. Był, ale okropną w smaku, na szczęście jednak gorącą. A tego właśnie jej było teraz trzeba. Upiła następny łyk, cały czas trzymając kubek w obu dłoniach, mocno, jakby miał być dla niej podporą. Mocna czerwień paznokci wyraźnie odcinała się od zszarzałej bieli porcelitu. Jak krew – pomyślał ksiądz Marek, przyglądając się jej dłoniom.

– Słyszałam, co mówiła ta baba – powiedziała już zaczepnie, jakby właśnie dzięki herbacie odzyskała nadwątlone siły. – I co, nie bał się ksiądz podejść do lafiryndy?

Na potwierdzenie, że nie, Ksiądz Marek usiadł naprzeciwko kobiety i spojrzał na jej twarz oświetloną przez wpadające przez brudne okno poranne słońce. Widział już takie oczy: jak szyba, lustro, tafla wody, otchłań – puste i pełne zarazem.

– Jak pani ma na imię? – zapytał ksiądz Marek i przeciągnął mocno palcami po czole, jakby chciał zetrzeć z niego jakieś natrętne wspomnienie.

– Maria Magdalena. Jak ta biblijna jawnogrzesznica –odparła z powagą kobieta, ale widząc niedowierzanie, uśmiechnęła się i szybko dodała: – Nie, oczywiście żartuję. Tak naprawdę mam na imię Teresa. A pan, przepraszam, a ksiądz?

– Marek, ksiądz Marek. Jestem tu już kilka dni.

– Ha! Nawet na księdza przychodzi czasem kryska! – krzyknęła z zadowoleniem Teresa i zaraz zaczęła się żalić: – Ale dzisiaj w nocy, to ja pecha miałam. Klient okazał się ospiarzem! Przeraziłam się, zawołałam milicję. Jego zgarnęli do szpitala, a mnie przywieźli tutaj – że niby z kontaktu. Zdążyłam tylko parę drobiazgów zabrać ze sobą z domu. Nic nie zarobiłam. A jeśli mnie ospa dopadnie i przeżyję, to już tylko zostaje mi sznur sobie założyć na szyję. Bo jak ja klientów znajdę z ospową twarzą? Z czego żyć będę?

– Dlaczego pani się tym zajmuje? Niszczy siebie i swoje ciało? Może pani przecież prowadzić inne życie, a choroba zmienia człowieka, wewnętrznie, duchowo.

– Proszę księdza, jakie inne życie? Jakie inne? No, jakie? – zapytała zdziwiona Teresa i nie czkając na odpowiedź, szybko dodała: – A ciało jest moje, nie żadnego tam Ducha Świętego. Bo to chyba ksiądz mi chciał powiedzieć, co nie? – Teresa spojrzała zaczepnie na księdza Marka. Ten jednak milczał. – I ja daję je, komu chcę i kiedy chcę, a jak chcę, to sprzedaję. Nic księdzu do tego! – mówiła wciąż Teresa coraz szybciej i głośniej.

Jakby chciała zakrzyczeć samą siebie – pomyślał ksiądz Marek i dostrzegł, jak na jej twarzy mieszają się złość, rozgoryczenie i lęk. Widział, jak patrzy na niego z wyrzutem, jakby to on był winien całemu jej trudnemu życiu.

– Morałów i nawracania nie potrzebuję. A Bóg to już dawno o mnie zapomniał – dodała Teresa już spokojniej i ze smutkiem.

Teraz wydała mu się dużo starsza niż jeszcze przed chwilą. I taka doświadczona. Od podszewki. Od samych wnętrzności.

*

Rytm życia w izolatorium wyznaczały pomiary temperatury, oględziny skóry w poszukiwaniu krost, posiłki, a księdzu Markowi także modlitwy.

Od ostatniego razu nie rozmawiał z Teresą. Patrzył tylko, jak siada do posiłków przy tym samym stole w kącie jadalni, zjada w skupieniu i z nikim nie rozmawia. Patrzył i widział, jak się zmienia. Jak jej twarz wydobywa się spod coraz cieńszych warstw makijażu, a jej ciało zanurza pod przykrywającą dekolt i kolana letnią sukienką. Z dnia na dzień widział jak blednie, jak staje się coraz bardziej przezroczysta, coraz bardziej bezcielesna, coraz bardziej czysta. I nagle ogarnął go strach, że zniknie, tak zupełnie, bez śladu. I chciał ją zatrzymać. Całym sobą.

Tej nocy ksiądz Marek modlił się jeszcze żarliwiej.

*

Rano gruchnęła wieść, że na bloku numer pięć zagorączkowała młoda kobieta. Ospa! Krzyczeli jedni, jakby chcieli zabić zarazę tym krzykiem. Ospa – szeptali inni w obawie, że słowo wypowiedziane stanie się ciałem. Lekarze próbowali opanować sytuację, tłumacząc, że gorączka występuje też w innych chorobach, nie wolno panikować i trzeba poczekać na badania. A na razie – mówili, rozdając przerażonym ludziom termometry – wszyscy mają mierzyć temperaturę.

Gdy jedni krzyczeli, a inni szeptali, dwóch takich po czterdziestce, którzy trafiali do izolatorium zaledwie trzy dni wcześniej, postanowiło wziąć sprawę w swoje ręce. I wzięli nogi za pas. Korzystając z panującego zamieszania, uciekli. Przez dziurę w płocie, jak psy. Nie cieszyli się jednak zbyt długo wolnością. Wieść gminna szybko doniosła, że we wsi, w rowie przy sklepie monopolowym leżą tacy jacyś „dziwni”, piją czystą z gwinta i bełkoczą: prrreecz z oospą, preecz z ospą. I gdy wieść ta dotarła do milicji, uciekinierzy jeszcze przed kolacją trafili z powrotem do izolatorium. Gdy wytrzeźwieli, jedyne, co im zastało, to upijanie się rozpaczą, że ich wolność tak szybko i głupio się skończyła.

Gdy jedni krzyczeli, a drudzy szeptali: ospa, ospa, ksiądz Marek myślał: Teresa? Czy to Teresa? Na śniadaniu jej nie było, na obiedzie też. A jeśli ospa zmieni jej twarz i jej nie rozpozna? A jeśli już jej nigdy nie zobaczy? Jeśli nie zdąży jej zatrzymać, na zawsze, przy sobie?

Rozgorączkowany natrętnymi pytaniami, wyszedł do ogrodu, gdzie widywał ją czasem spacerującą wśród drzew. Ogród, który przylegał do izolatorium, zapuszczony i dziczejący, uderzył go w twarz duszącym zapachem miodu. Lipy kipiały słodkim kwieciem, a ich korony aż gotowały się od pszczelich robotnic. Narastający z każdym krokiem poszum stawał się coraz bardziej nieznośny – monotonny i wwiercający się aż do samego dna czaszki. Ksiądz Marek potarł czoło, było wilgotne i zimne. Zmarszczył brwi. Znowu to wspomnienie – pomyślał. Tyle czasu siedziało głęboko, zamknięte w czaszce, jak w wieży bez okien i drzwi, a teraz chce wyjść. Po co?

Ksiądz Marek rozejrzał się. Pod jedną z tych jednostajnie mruczących lip, na starej ławce, w cieniu, siedziała Teresa. Jej delikatny jak hostia profil odcinał się mleczną bielą na tle ciemnego pnia drzewa. W jej włosach tańczyły, jakby przekomarzając się ze sobą, światła i cienie liści. Czy to już kiedyś było? – zapytał sam siebie ksiądz Marek i z wolna, jakby jego nogi i ręce ktoś pociągał za sznurki, podszedł do ławki.

Teresa nie zareagowała. Siedziała ze spuszczoną głową i trwała w bezruchu niczym owad uwięziony w bursztynie. Ksiądz Marek usiadł obok niej i spojrzał na białe, prawie bezkrwiste dłonie Teresy. Ściskały pożółkłe kartki starego zeszytu, zapisane drobnym, pochyłym pismem. Okrągłe, kształtne litery przytulały się mocno do siebie i układały grzecznie w słowa. Te, nie wychodząc ani na milimetr poza linijkę wiersza, szły ze zwieszonymi ogonkami „jot” do końca strony, jedno za drugim. Jak na stracenie – pomyślał ksiądz Marek i pochylił się nieco, próbując coś odczytać. „Mój Boże, mój Boże jedyny” – dostrzegł. I, by nie spłoszyć tego zadziwiającego obrazu, krzyknął w duchu: To modlitwa!

Teresa, jakby słysząc to, podniosła głowę i spojrzała na księdza Marka.

– To zeszyt mojej matki – wyszeptała smutno. – Zapisywała w nim modlitwy. I co z tego? Co z tego?

Ksiądz Marek objął Teresę ramieniem i przytulił, jak szklaną figurkę – mocno i delikatnie zarazem, jakby w obawie, że wypuszczona z dłoni rozsypie się na kawałki i rozproszy wśród kamyków, tu, na tej ścieżce. Poczuł, jak Teresa wtula się w niego miękko, zatapia w jego kanciaste zagniecenia koszuli i duszy. Jak rozpływa się ciepłem i prostuje wszystkie załamania. I jak targa nią konwulsyjny płacz.

– Chciałabym wiedzieć… dlaczego… dlaczego… – szeptała, połykając łzy. – Dlaczego mam takie życie, za co mnie tak Bóg pokarał. – Teresa westchnęła i przetarła wilgotną od łez dłonią po kartce zeszytu. „Mój” rozpłynęło się w słonym morzu, brudząc je brudno granatową plamą starego atramentu. – Gdy miałam pięć lat, matka zachorowała – szeptała dalej Teresa. – I modliła, tak bardzo się modliła. A mój ojciec pił. Ona wołała „mój Boże”, a mój ojciec ją bił. Aż matka zmarła, a potem wychowała mnie ulica. I jestem na ulicy. I na ulicy pewnie zdechnę – dodała już głośno i ze złością Teresa, odkładając modlitewnik matki na ławkę. – Czy znajdę kiedyś odpowiedź, dlaczego? – Teresa spojrzała na księdza Marka, ale tak jakby przez szybę. – I dlaczego nie odpowiadasz? – dodała bardziej do Boga, niż do człowieka.

A Bóg milczał. Ksiądz Marek też. Tylko jeszcze mocniej objął Teresę ramieniem i wtulił swoją twarz w jej włosy – pachniały mchem i macierzanką. Zupełnie jak dawniej. Jak tamtego lata, gdy on i ona mieli niespełna dwadzieścia lat. Boże, ile to modlitw od tamtego dnia zostawiłem po drodze, bym mógł ją odnaleźć po ich śladach – myślał, odurzony wspomnieniem.

– Nic nie mówisz, bo sam nie wiesz, dlaczego. – Teresa oparła łagodnie głowę o ramię księdza Marka i przymknęła oczy. Choć raz chciała poczuć się bezpiecznie.

A ogród kipiał.

– Mario! Mario! Znalazłem cię! – wyszeptał nagle ksiądz Marek. Objął dłońmi twarz zaskoczonej Teresy i wpił się w jej usta. Smakowały wiśniami, jak wtedy.

Teresa skamieniała. Jej ciało, dotąd ufne i miękkie, nagle stężało.

– Co też ksiądz robi?! – krzyknęła wreszcie, próbując wyswobodzić się z objęć. – Nie jestem żadna Maria! Z tą Marią Magdaleną to przecież żartowałam. Jestem Teresa – dodała z obawą, widząc zasnute mgłą oczy księdza Marka i jego rozgorączkowane policzki.

– Ależ Mario! To ja, Marek! Mario, to ja…– szeptał – Przypomnij sobie! Tam wtedy, pod lipą, wyznałem ci miłość. Taką aż do śmierci! Do śmierci – dodał już głośno zimnym głosem.

– Ksiądz chyba oszalał! – odparła przestraszona Teresa, wstała gwałtownie z ławki i ruszyła w stronę ogrodowej bramy.

– Mario, nie możesz mnie znowu zostawić, jak wtedy, nie możesz! – krzyknął za nią ksiądz Marek. – Ja nie chcę cię znów stracić, nie chcę cię znowu… zabić. Ciebie, siebie, Boga… – wyszeptał i pobiegł za Teresą. Będąc tuż za jej plecami, wyciągnął przed siebie ręce, jakby ktoś pociągał za sznurki, i chwycił ją z całej siły za włosy. Teresa tylko krzyknęła: – Nie! Mój Boże, nie! W ogrodzie wszystko się gotowało.

Ksiądz Marek przyciągnął jednym, sprawnym ruchem Teresę do siebie i chwycił za szyję. Mocno. Tak, że kolejny krzyk: „Nie!” uwiązł już jej w gardle. Widziała jeszcze tylko jego oczy – dotąd takie przezroczyste – jak szyba, lustro, tafla wody – teraz były ciemne i mroczne, jak studnia. Teresa zapadała się w nią coraz głębiej.

Ksiądz Marek, zaciskając wciąż mocno dłonie na jej szyi i patrząc w jej gasnące oczy, szeptał, jak modlitwę:

– Ja od lat jestem martwy, martwy, martwy. Och, gdyby ospa mogła zmienić wreszcie moje oblicze. Gdybym mógł spojrzeć na siebie w lustrze bez wstrętu, sycić się chropawą powierzchnią skóry, piętnem choroby, przykryłbym wreszcie swój grzech. Ale Ty, Boże, zawsze mnie rozpoznasz. Wszędzie znajdziesz. Boże, dlaczego?

Bóg milczał.

Gdy ksiądz Marek zwolnił wreszcie uścisk, ciało Teresy znów było miękkie i wiotkie. Jak kiedyś ciało Marii. Ospa nie zabija dwa razy, ale człowiek tak – pomyślał już spokojnie ksiądz Marek. I jakież kostropate jest to życie – powiedział na głos i rozejrzał się po ogrodzie.

W pobliżu nie było nikogo. W powietrzu unosił się już tylko ciężki zapach chloraminy i kompostu. Ten zrobi swoje – wyszeptał i wziął na ręce ciało Marii-Teresy.

Zanosiło się na burzę.


KOSTROPATE ŻYCIE to opowiadanie ze zbioru CHIMERA, książki, która ukazała się w 2018 roku. Więcej o książce znajdziesz tu: CHIMERA. Inspiracją do napisania tego opowiadania była historia epidemii czarnej ospy, jaka miała miejsce we Wrocławiu w 1963 roku. Była to ostania epidemia tej choroby w Polsce.

Chimera


 

Wędruję, piszę i fotografuję, by oswajać przemijanie i inspirować do wędrówek, gdyż każdy czas jest dobry, aby ruszyć w świat. ?Opowieści Wędrowne? to blog o tym, co możesz znaleźć, będąc w drodze.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments