Dziś sobota! Pamiętacie „Warkocz” sprzed tygodnia? Opublikowałam wówczas pierwszy odcinek tego opowiadania. Kto nie pamięta, może zajrzeć tutaj: Warkocz odc. 1. A ponieważ słowo się rzekło, to dziś publikuję odcinek 2.

Tak więc zróbcie sobie teraz dobrą herbatę lub kawę, a może ktoś się skusi na lampkę wina? I zaczytajcie się w „Warkoczu” ze zbioru opowiadań Chimera.


Warkocz odc. 2

Gdy po trzech tygodniach Basia dała Janowi portret jego żony, wiedziała już, że zostanie tą drugą, a on tym jedynym mężczyzną jej życia. I tak dwa lata minęły jej na malowaniu obrazów na zamówienie, długich oczekiwaniach na Jana i krótkich spotkaniach z nim. Ale tylko przy nim czuła, że żyje. I odkąd go poznała, portrety malowała już tylko z fotografii. Nie chciała się rozpraszać na badaniu twarzy swoich modeli – przestały ją interesować. Całą siebie oddawała jemu – swojemu Janowi, swojemu panu i królowi czasu.

On przychodził do niej, kiedy chciał. Basia czekała. Malowany jej ręką portret żony Jana wisiał w jadalni państwa Krzemieńskich, w której małżonkowie wspólnie zasiadali do kolacji. Jego żona dbała, by Jan, mąż, miał swoje ulubione tarte au lapin et aux carottes. A on dbał o pozory: wspólny posiłek z żoną, nic nieznacząca rozmowa o partyjnych rozgrywkach w komitecie centralnym, a potem cygaro i lampka koniaku w swoim gabinecie.

No cóż, niektórzy z jego z przełożonych oficjalnie byliby oburzeni, że korzysta z tych burżuazyjnych przyjemności. Ale to jego żona jest bogata i z dobrego domu, a on ma władzę, czar i spryt. – Uzupełniamy się doskonale – tłumaczył Basi, gdy prosiła Jana, by choć raz zjadł kolację z nią.

I tak, gdy państwo Krzemieńscy celebrowali w domu wieczorny posiłek przy wykwitnie zastawionym stole, Basia siadała sama w swojej pracowni nad zaledwie talerzem gorącej zupy z obiadu. A w wieczór, gdy miał przyjść Jan, już tylko nad filiżanką kawy zbożowej. Wówczas nie była w stanie niczego innego przełknąć. Karmiła się oczekiwaniem, a potem obecnością Jana. I wciąż była jego głodna. Między spotkaniami wąchała swoje włosy, sycąc się zamkniętym w każdym ich paśmie zapachem jego dłoni. Żadne mycie nie było w stanie go z nich usunąć.

***

Basia rozplotła warkocz – może mroźny wiatr zdoła wreszcie wywiać zapach Jana? – i zatopiła we włosach swoje dłonie. Dość niezgrabnie, ale czegóż chcieć więcej od nabrzmiałych palców, nabrzmiałych od… zimna? Tak, lepiej tak myśleć, od zimna. Ta myśl jest do zniesienia, nie potrzeba na nią dodatkowego krzyku.

Tężejące od mrozu powietrze smagało rozplecione pasma, których płomienne skręty zachłyśnięte wolnością owijały się wokół szyi. Jakby czuły, że mają dziś do wypełnienia inne zadanie, jakby chciały oddać wszystko to, co dostały od Jana przez te dwadzieścia cztery miesiące. W sumie niewiele, trochę ciepła, wiele niespełnionych nadziei i moc szaleństwa. Basia skuliła się. W chusteczkę zebrała z policzków resztki diamentów. To nic, że spłyną wodą. I tak na oprawę dla nich już za późno.

Przyśpieszyła kroku. Nie może spóźnić się na pociąg – pomyślała Basia i spojrzała w ołowiane niebo, jakby tam chciała znaleźć wytchnienie. – Jakież ono ciężkie, jakie nabrzmiałe – wyszeptała. Wtem Bóg niespodziewanie, jakby obudzony z drzemki przez niesforne anioły, sypnął hojnie śniegowym konfetti, rozcieńczając nim szarość wieczoru. Może miał wyrzuty sumienia, a może przypomniał sobie, że karnawał w pełni.

Basia spojrzała na tańczące okruchy zimowej chmury, które w świetle ulicznych latarń do złudzenia przypominały jej płatki sreberka, takiego od świątecznej czekolady. Będąc dzieckiem, wyklejała takimi kartonową koronę. I marzyła: jestem królewną i będę królową u boku jakiegoś króla, a wokół będą małe królewięta: chłopcy i dziewczynki.

I rysowała ich małe główki, błękitne oczy, twarzyczki jak aniołki, ich słodkie, jak wata cukrowa, puchowe ciałka otulone spodenkami w kratkę i spódniczkami w groszki. Rysowała ich psotne rączki i nóżki uganiające się za motylami i wyrywające im bibułkowe skrzydełka.

A tu klaps. Nie ta scena. Pomyłka w scenariuszu? Reżyser nawalił? Jej król, jej król Jan powiedział: „Nie. Nie chcę. NIE-CHCĘ”. Marzenia o królewiętach przegrały z jego zamkniętym przed nią światem władzy uderzającym do głowy jak szampan. Król, jej król Jan nie chciał też porzucić swojej żony i, zamiast Basi, wybrał sobie inną kochankę. Karierę.

Zazdrosna to wiedźma o każdą chwilę spędzoną poza gronem ważnych głów. I Jan już nie chciał, jak kiedyś, zatapiać nocą swoich palców w płomienne włosy Basi. Musiał mieć siłę, by walczyć o władzę i wpływy. A Basia, cóż Basia. Nie pasowała do jego świata.

I tak Basi marzenie o królewiętach umarło. I tylko jedno, małe, maleńkie jak fasolka, jak ziarno kwietnego pyłku, jak źrenica światłem porażona, zawalczyło jeszcze o życie, szturmując serce – bastion miłości. „Puk, puk, tatusiu, tu jestem. Mamusia jest taka szczęśliwa, więc nie patrz teraz w jej oczy, gdyż rażą szczęściem” – zaszeptało wczoraj. Jan nie chciał tego słyszeć.

Gdy przyszedł do niej, było już dobrze po dwudziestej trzeciej.

– Dobrze, że jesteś – powiedziała czule Basia na widok Jana i już na progu przylgnęła do niego całym ciałem. Ona rozgorączkowana, on zimny. Pewnie od mrozu – pomyślała Basiu. Ale Jan odsunął się i usiadł na brzegu łóżka jak czujny zwierz, który w każdym momencie gotowy jest do ucieczki.

Basia wiedziała, że to ostatnia chwila, kiedy jeszcze może uda się jej go zatrzymać przy sobie. I rzuciła wszystko, co miała, na szalę życia i śmierci.

Rozplotła warkocz i podeszła do Jana. Objęła dłońmi jego głowę i przytuliła ją do swojego brzucha. Końce jej włosów, niczym płomienie, lizały go po twarzy, wywołując rumieńce. Basia czuła jego coraz szybszy oddech, czuła jak jej król wtapia się coraz bardziej w jej ciało. Teraz – pomyślała. Pochyliła się do ucha Jana i wyszeptała:

– Będziemy mieli dziecko.

W pokoju nastała cisza. Świat zamarł. Jan stężał. A potem naprężył się i z siłą zwierzęcia – które, broniąc się przed dobiciem, samo gotowe jest zabić – pchnął Basię na ścianę.

– Mówiłem ci, że nie chcę mieć z tobą dzieci! Żadnych dzieci! – ryknął Jan całą mocą swoich męskich płuc, złapał Basię za ramiona, potrząsnął nią i znowu rzucił o ścianę. A potem jeszcze raz i jeszcze, aż twarz Basi prawie zlała się ze wzorem na starej, liliowej tapecie, spod której wyłaziła gdzieniegdzie szarość tynku i czerwień cegieł. – Mówiłem, ale ty mnie nie słuchasz i wciąż chcesz więcej i więcej! – krzyczał nad omdlewająca Basią i rzucił nią na łóżko. Zmęczony nabrał głęboko powietrza i syknął: – Jesteś jak pijawka, wciąż nienasycona, a ja nie chcę przy tobie umierać.

W głowie Basi tłukły się słowa: „Nie chcę, NIE-CHCĘ, żadnych dzieci, z tobą”. A więc wszystko na nic.

Jan, jakby uspokojony jej milczeniem, poprawił koszulę i krawat. Założył płaszcz i już od niechcenia rzucił przez ramię:

– Odchodzę. – I wyszedł.

Zegar wybił północ.

Tej nocy nie tylko Jan opuścił Basię. Nie pamięta już jak długo leżała w bezruchu niczym jaszczurka, gdy widzi niebezpieczeństwo, kiedy nagle poczuła rwący ból w dole brzucha. Rwący jak rzeka, która wychodząc poza naturalny bieg, wszystko niszczy na swej drodze. Basia wstała z łóżka i resztką sił dowlokła się do zakątka z miską i wiadrem z wodą oddzielonego zasłoną od reszty pokoju. Rzeka popłynęła. Basia spojrzała na podłogę – to fasolka krwistym śladem oznaczyła swoją ostatnią drogę. I opuściła brzuch Basi. Na zawsze.

***

Płatki śniegi wciąż wirowały. Basia znowu zadrżała. Na wspomnienie wczorajszej nocy? A może jednak z zimna – myślała uparcie. Bo cóż w tym dziwnego. Płaszcz, choć wełniany, na podpince z waty i podszewce z flaneli, trochę poprzecierany, to jednak jeszcze cały. Ale pod spodem?

– Pożal się Boże, dziewczyno! – zakrzyknęła na widok spieszącej Basi jakaś kobiecina. Choć stara i niedowidząca zauważyła jednak wystający spod palta obrąbek, jakby koszuli nocnej, a może letniej sukienki? I przez jej pomarszczoną twarz przemknęło zdziwienie: Kwiatki zimą? Takie świeże? Rumianki, chabry, maki poprzeplatane kłosami traw? Nie dziw się kobieto, to nie lato w środku zimy, to letnia sukienka – od niego. I to nie maki, to krew – mówił wzrok Basi wbity prosto w oczy kobiety, by uciąć niepotrzebne gadanie.

Kobieta odwróciła głowę i wymamrotała: – A co tam będę się zajmować jakąś wariatką. – I odetchnęła. Z ulgą, a może uczuciem rozgrzeszenia.

Przed Basią wynurzyło się wreszcie odrapane gmaszysko z łypiącym co drugim okiem liter neonem: Dworzec Kolejowy. Weszła do budynku. Przez chwilę napawała się bezwietrzną aurą pomieszczenia przesiąkniętego grzybem, moczem, wczorajszym oddechem i potem niedomytych ciał, mieszającą się z ciężkim, słodkawym zapachem, z pewnością jednak nie francuskich perfum. Na dłużej smród był jednak nie wytrzymania. Nie dziś. Basia poszła na peron.

Z oddali dobiegał poszum toczącego się po torach żelastwa. Jak zgrzyt żelaza po żelazie przejął wszystkich dreszczem i przeczuciem złowieszczym – kołatały się niespokojnie myśli w głowie Basi. Poszum nadjeżdżającego pociągu zamieniał się powoli w łoskot. Coraz bliżej słychać było rytmiczne, acz powolne stuk-puk, stuk-puk żeliwnych kół, które zataczały kręgi góra-dół, góra-dół, napędzane parą puf-puf, puf-puf.

Towarowy przetaczał się przez stację bez szczególnego zainteresowania obecnych tam osób. Tylko Basia myślała: pusty czy pełny? Chyba pusty, bo stężałe z zimna powietrze klekotało, obijając się o ściany wagonów, naznaczonych to tu, to tam rdzą i złażącą nieśpiesznie farbą. Do czego się jej, zwykłej farbie, spieszyć, zresztą los jej przesądzony – albo zgubi swoje płaty w drodze między jedną a drugą stacją, albo zedrą ją, niepotrzebną, i zastąpią nową, świeżą.

A jednak ostatni wagon nie był tak całkiem pusty. To nawet nie był wagon: ze ścianami, drzwiami, dachem, tylko paleta objuczona wiekowymi, sądząc po długości i grubości pni, drzewami. Miały one jeszcze na sobie zielone korony iglastych liści – detronizacja nastąpi w tartaku. Jeszcze korą były okryte, jeszcze płaszcz niezdjęty, też załatwi to tartak, jeszcze…

A jednak, mimo że wciąż dumne, to jakiś wstyd sączył się z tych gałęzi poruszających się w rytm żelaznej batuty, nawet śnieg to zauważył i próbował okryć je przed wiatrem. Ten, świszcząc, najbardziej szydził z ich upadku nierozumny, że stracił kilka domów, w których mógłby schować się po igraszkach, przeganiając chmury. Zapłakały drzewa żywicznymi łzami, zapłakały za ptakami, zapłakały za skrzydłami, oj łzy, żywiczne, diamentowe łzy.

Tak oto Basia, patrząc na toczące się powoli towarowe wagony, malowała w wyobraźni ostatnie obrazy. A teraz, zaraz zabierze je ze sobą i nikt ich nie zobaczy, bo ich nie ma. A przecież mogłyby powstać, gdyby nie zmarnowała tyle czasu na czekanie i na spotkania z Janem. Na tę niewłaściwą, grzeszną miłość. A teraz czeka na pociąg.

Basia spojrzała na zegar – do przyjazdu pociągu, tego właściwego, zostało jeszcze pięć minut.

Na peronie stało zaledwie kilka osób. Basia rozejrzała się po ich twarzach, jakby chciała namalować ich ostatnie portrety. Prosto z modela, nie z fotografii.

Tuż pod latarnią stała dość ładna, młoda kobieta. Wokół oczu nie miała jeszcze zmarszczek. Tylko nieco zapuchnięte powieki starała się ukryć pod mocnym makijażem. Była dobrze ubrana – w modny tego sezonu wełniany płaszcz i długą, ciemnozieloną spódnicę. Na głowie miała futrzaną czapkę, na ramieniu torbę ze skóry, na nogach kozaki na wysokich obcasach. Obok stała walizka, ale jakaś taka stara i niepasująca do całej, prawie doskonałej postaci.

Nieco dalej czekało trzech mężczyzn w podobnym wieku. Jeden wydawał się bardzo przedwczorajszy. Zajęci sobą i swoimi myślami nawet nie zauważyli skradającej się do brzegu peronu łąki. To Basia przysunęła się bliżej torów.

Kobieta w futrzanej czapce przeszukiwała torbę. Pewnie zamiast do kieszeni płaszcza wsunęła do niej bilet, który teraz zaplątał się gdzieś między brzęczące klucze, pachnące szminki, resztki herbatników i atłasową, haftowaną chusteczkę.

Starszy mężczyzna, który siedział skulony na ławce, przyglądał się kobiecie w czapce, jakby próbował przypomnieć sobie swój ostatni wzwód. Młodszy, stojący tuż obok, nie musiał wspominać, bo właśnie go miał na samą myśl o dziewczynie, do której jechał.

Dobrze, że tak mało tu ludzi – pomyślała Basia i odetchnęła pełną piersią, raz, drugi, trzeci, aż do bólu, aż do dna brzucha. Tak boli pustka po fasolce, pustka, jaką od wczoraj miała w sobie.

Do przyjazdu pociągu została minuta.

cdn.


Opowiadamia "Chimera"
Więcej o książce CHIMERA możesz się dowiedzieć TU. A jeśli Cię zainteresuje, to możesz ją także TU kupić :-). Zapraszam!
 

Wędruję, piszę i fotografuję, by oswajać przemijanie i inspirować do wędrówek, gdyż każdy czas jest dobry, aby ruszyć w świat. “Opowieści Wędrowne” to blog o tym, co możesz znaleźć, będąc w drodze.